niedziela, 29 lipca 2018

Czarne karty.

Już w trakcie drugiego stopnia studiów Wrocław był dla mnie miastem kontrastów. Moje mieszkanie w nim  trwało półtora roku. Pierwsze sześć miesięcy, był to czas mocno ambiwalentny. Z jednej strony miałem ze sobą wszystko co było dla mnie ważne w życiu. Z drugiej, osoba, z którą wiązałem przyszłość, była tam dla mnie, przeze mnie i ze mną. Byłem jej celem, jej powodem. I mam świadomość, że momentami zawodziłem w tej roli. Uknuliśmy więc plan, który staraliśmy się realizować. Od samego początku wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Stworzyliśmy powód alternatywny i wyznaczyliśmy M. cele. Udało się, bo będąc we dwa udawało nam się wszystko. Pod koniec sierpnia polecieliśmy razem do Brukseli, by w nowym, wynajmowanym przez M. mieszkaniu pomóc się jej urządzić. Tydzień później staliśmy przed sobą ze świadomością, że nei będzie łatwo, ale damy radę. Przed wejściem do autobusu zatopiłem się w jej włosach i po raz ostatni mocno zaciągnąłem się ich zapachem.

W ten sposób zacząłem mój ostatni rok we Wrocławiu, który w tym momencie stał się dla mnie miastem samotności. Samotny chodziłem po nocy i nad ranem wzdłuż Odry. Samotny spędzałem czas na uczelni. Wiedziałem, że jeszcze parę godzin i usłyszę jej głos. Jednocześnie spełniało się moje marzenie z dzieciństwa. Razem z kuzynem i naszą siostrą mieszkaliśmy blisko siebie. Kiedyś zwaliśmy się Największą Trójcą i właśnie wtedy byliśmy razem. Michał dzielił ze mna pokój. Kamilę spotykaliśmy na mieście. Oni ze swoimi połowami, ja w cyfrowym kontakcie z moją. A jednak. Czułem pustkę pośród tłumu. Czy udało nam się przetrwać tę próbę z M.? Tak.

Po raz pierwszy wróciłem do Wrocławia jakiś rok po skończeniu studiów i kilka miesięcy po rozstaniu. Kuriozalna sprawa. Musiałem odebrać pieniądze od zleceniodawcy. Nie było z nim kontaktu przez kilka miesięcy, a jako młody architekt czułem, że powinienem "dbać o swoje". Korzystając z okazji postanowiłem odnowić kilka znajomości z czasów, gdy tam mieszkałem.

Wjeżdżałem na stację Wrocław Główny z zupełnie innym podejściem niż wtedy, gdy opuszczałem ją - jak mi się wydawało - po raz ostatni. Witałem to miasto jako inaczej myślący człowiek. Nie niosąc brzemienia toksycznego związku, ponownie stałem się arogancki i nieliczący się ze zdaniem większości ludzi. Zmieniłem się. Wykorzystywałem siebie, sytuacje. Poszukiwałem radości - chwili szczęścia, oderwania się od rzeczywistości. Radość, nie przyjemność. Liczyły się szybkie efekty, krótkie momenty, a ich ilość miała rekompensować bóle 'następnych poranków' - chwil refleksji. Życie, miało toczyć się szybko i intensywnie. Celem było bycie w tempie niepozwalającym dogonić się przeszłości.
Dawno temu, za czasów liceum popełnilem tekst, w którym życie goniło nas po bieżni. Upadając brudziliśmy się. Oglądając się, przeszłośc doganiała nas. Czas, o którym dziś piszę, był momentem, w kórym nie istniało nic innego niż tylko szaleńczy bieg z głową patrzącą jedynie dwa metry przed siebie. Bieg, bez planu, bez projektowania trasy, bez przyszłości.

Pociąg zatrzymał się na peronie. Wysiadłem, zrobiłem 3 kroki w przód. Rzuciłem torbę na ziemię i pozwoliłem, by szary tłum mnie minął. Trzymając w ręku papierowy kubek z niedopitą kawą o smaku papieru serwowaną przez WARS, chłonąłem charakter wiaty wykończonej drewnem, halowej struktury, gigantycznej przestrzeni, w której rytm wyznaczały stalowe filary. Uwielbiam to miejsce. Głęboki oddech. Rozszerzone płuca, sprawiły, że wolność uderzyła we mnie z siłą jakiej dawno nie czułem. Zerwałem więzy Warszawy - wzbił się  jakiś płaz w skorupie // sam sobie sterem, żegalrzem okrętem - te wersy z Ody do młodości dźwięczały mi w głowie. Stałem tam, a czas płynął gdzieś poza mną. Grafik był napięty, dobrze wiedziałem co muszę zrobić, gdzie pójść i jakie będą moje kolejne posunięcia. Jednak pozwoliłem sobie na zatrzymanie, a razem ze mną stanął czas. Życie przestało się toczyć i nie wykonywało żadnego ruchu. Od wolności zakręciło mi się w głowie to był dobry moment na kolejny wdech i razem z nim pierwszy krok poza warszawską klatką. Idąc przez część recepcyjną dworca nie zatrzymywałem się. Chwilę później przywitał mnie stary neon słowami "Dzień dobry we Wrocławiu".
- Dzień dobry Wrocławiu.
Niebieski, niskopodłogowy tramwaj o numerze 9 wiózł mnie do W01, a budynek dworca Wrocław Główny został gdzieś daleko za moimi plecami. Te rejony miasta nigdy nie były moimi ulubionymi. Wrocławska ulica Traugutta, w pewien sposób zawsze mnie przerażała. Uciec, oddalić się od moich niedoszłych kolegów po fachu. Dawno już marzenia o zostaniu kloszardem przepadły, jestem teraz w innym miejscu, gdzie indziej w życiu, te drzwi już zamknąłem. Uciec przed dawniej pożądaną alternatywą. Jak najszybciej!

Spotkanie z doktorem L. było nadzwyczaj przyjemne. Rozmawialiśmy o pierdołach jak dawni, w miarę dobrzy znajomi. Życie zawodowe? Oczywiście, że się pochwaliłem, a było czym. Akurat na warszawskich biurkach leżała u mnie przebudowa międzywojennej kamienicy na osiedlu Boernerowo. Temat interesujący dla nas oboga. Szybka kawa w wydziałowym barze, ciastko i bliski spacer do bankomatu. Po drodze mijaliśmy skwer przy Prusa. Miejsce, gdzie raptem kilka miesięcy wcześniej popełiłem swoje projektowe przestępstwo. Miejsce, gdzie raptem kilka miesięcy wcześniej, pijąc piwo na ławce obok konał mój niedoszły "współpracownik", a jego ziomkowie, jak gdyby nigdy nic strzelali w niebo kolejnymi kapslami. Dźwięk ostatniego tchnienia i otwieranej puszki piwa - tak kontrastujący z tragedią dziejącą się obok - wrył mi się w mózg wyrażnie i powracał za każdym razem, gdy przechodziłem obok bardzo konkretnego miejskiego mebla. O tej śmierci dowiedziałem się dopiero kilka dni później, była typowa dla tego miejsca. Umarł w ciszy tłuczonych butelek, pijackiego bełkotu i studenckich dywagacji dotyczących przestrzeni. Dobrą obrałem ścieżkę.
Bankomat, a potem kurtuazyjnie wróciłem z L na wydział. Było grubo przed południem, więc będąc wolnym nie śpieszyło mi się. Wypłata, oczywiście za mała, oczywiście nie pełna, ale ciążyła mi w portfelu wrzuconym gdzieś na dno torby. Poczułem lekki zawód na wspomnienie nocy przesiedzianych nad rysunkami, ale spokojnie mogłem odhaczyć jeden z punktów mojej wizyty w mieście.
Po wyrażeniu chęci na dalszą współpracę, podziękowaniu za dotychczasową, stałem przed głównym wejściem na W01 i patrzyłem jak rude włosy L., podobnie jak cała jego sylwetka, znika za ciężkimi dwuskrzydłowymi wrotami wydziału. Za mną, park Tołpy. Duży szczur wbiegający do wody i płynący przez jezioro na wyspę. Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie tamtego wieczora. Uciekam, nie mam po co tu być, nie chcę. Rynek starego miasta, to miejsce, w którym teraz powinienem się znaleźć.
(...)

Ostry błękit nieba. Zimne promienie południowego słońca, padające na moje plecy. Przede mną średniowieczna architektura miasta. Gdzieś obok mnie (po lewej) plac Solny i feeria barw z kwiecistych straganów. Nigdy tam nic nie kupiłem. Może powinienem. Może. Nie zrobiłem tego. W bloku śródrynkowym w południowo-zachodnim jego narożniku znajduje się jeden z większych skarbów wrocławskiego rynku. Spiż. Siedzę, wygodnie na ławce, oparty łokciami o stolik kariawnianago ogródka, w ręku oszroniony kufel z miodnym. Nie znoszę słodkiego piwa, ale nie tu. Pierwszy raz jego wilgodny, słodki smak poczułem studiując jeszcze w Poznaniu. Przyjechałem tu specjalnie na spotkanie z Największą trójcą po skończonej sesji. Zaczęliśmy własnie w Spiżu. Następnie przeszliśmy niedaleko obok, do Salvadore. Później poznałem legendę wyspy Słodowej. Na koniec wieczora, jako student architetkury nie mogłem odmówić sobie zobaczenia Hali stulecia, choćby w ciemnościach nocy. To był mój pierwszy kontakt z tym miastem jako dorosły człowiek. Był najlepszy jaki mogłem sobie wyobrazić, bo był namiastką marzeń dzieciństwa. Miasto było nasze. Byliśmy tam przede wszystkim my, jeszcze jacyś losowi znajomi Kamili i Michała, ale to się nie liczyło. Pełzliśmy rojem, zdobywając kolejne bastiony alkoholowej eskapady. Młodość pomieszana z promilami we krwi dodawała nam pewności i odwagi. Ta sama mieszanka tłumiła głopotę. Dość powiedzieć, że z Michałem zwiedzaliśmy wnętrza Hali Stulecia. Dziś piszę te słowa, a obok mnie stoi na półce największy suwenir tamtego wyjazdu. Tabliczka ewakuacyjna z wymazanymi na niej pijackim gestem w ciemnościach słowami:
"hala 100lecia
27/28 IV'12
0126
Wrocław"
Miodne stojące przede mną wywołało wspomnienia tej nocy. Będąc starszy, mądrzejszy o poranną panikę tamtych wydarzeń wiedziałem, że dzisiejszy wieczór zakończy się zupełnie inaczej. Ani Michał, ani Kamila nie wiedzieli, że jestem w mieście. Planu nie było, ale rzeczywistość nie skręcała w tę stronę.
Dula była moją znajomą, którą poznałem na projektowaniu architektury przemysłowej podczas pierwszego semestru studiów na W01. W czasie wolnym pracowała jako hostessa na pokazach samochodów, promocji produktów czy czegoś w tym stylu. Nie jest tajemnicą, że kobiece nogi są moją największą słabością, a Dula.. miała nogi do samego piekła. To wystarczyło, aby zwrócić moją uwagę już w pierwszych chwilach, gdy pojawiła się w sali. Po zamknięciu drzwi skierowała swoje kroki w moją stronę. Nie wiem, czemu, ale ze wszystkich wolnych miejsc wybrała te, po mojej prawej stronie. Próbowałem wtedy ukryć lekką panikę,  skrępowanie powstałą sytuacją.
-  Adrianna
- Aleksander
- Wiesz co będziemy w ogóle robić na tym projekcie?
- Tak się składa, że wiem.
Zaczęło się w ten, bardzo niewinny, sposób. Wtedy miałem swoją M., czekającą na mnie w kamienicy przy Czerwonego Krzyża.
Zamówiłem kolejne miodne. Dziś pijąc Bosą Rosę wspominam słodycz połączoną z idealnie wyważonym ciężarem temtego browaru. Tarcza słońca przesunęła się na południowo-zachodnią część nieboskłonu, niezmieniając nic ze swojego zimnego charakteru. Niebo lekko zasnuło się szeroko rozmytymi chmurami i nabrało koloru błękitu tłumionego białym filtrem. Gdzieś daleko pojawiła się Dula. Zauważyłem ją, gdy wyszła zza węgła bloku śródrynkowego i mijała fontannę, która w swoim projektowym zamysle miała przedstawiać góry, a spływająca woda po tafli szkła przywodzić ma na myśl albo wysokogórskie lodowce, których w tej części kraju po prostu nie ma, albo dynamiczny charakter górskiej pogody. Sam nie wiem. Dość, że ten szczyt kiczu - zdehumanizowana instalacja - jest tak niebezpieczna w użytkowaniu, że postawiono obok niej "zakaz wchodzenia do fontanny"  i jest obserwowana całą dobę przez kamery i strażników miejskich.
- Czeeść.,..
- No he..
 - ... ileśmy się nie widzieli!
Po odegraniu typowej, powitalnej scenki, której celu nigdy nie rozumiałem (jakby nie można było po prostu opwiedzieć "no hej!"), A. poszła zamówić piwo. Usiadłem więc. Zdążyłem jedynie rzucić "no trochę" w stronę jej pleców. Lekko poirytowany więc, pozwoliłem, by miodne zwilżyło moje gardło, a kolejna porcja alkoholu wycięła następne komórki mózgu, skupiłem się ponownie na przestrzeni mnie otaczającej.
Usiadła kolo mnie. Po prawej stronie, podobnie jak na pierwszych zajęciach.
- Za spotkanie.
- Cóż! Za spokanie więc!
Dula ubrana była niestosownie do pogody. Znała mnie na tyle, by wiedzieć, że nie jestem osobą, która daje się zamykać bez celu w czterech ścianach. Chłód (lub raczej "rześkość") nie była dobrym powodem, natomiast argumentem, by zostać na zewnątrz z całą pewnością było słońce. Ona, w dopasowanym czarnym topie odkrywającym ramiona ratowała się, by nie zmarznąć tkaną, wełnianą narzutką, jednocześnie dbając o to, by wspomnianych ramion mimo zimna nie zakryć.
Jej pierwsze piwo spędziliśmy przy typowej gadce-szmatce. "Co u ciebie./ A no dobrze, Pracuję tu i tu, robię to i to, Ty? / A tak sobie, próbuję cośtam, robię to i to, staram się załatwić tamto./ No ale chyba da się coś zrobić z tym, żeby zmienić to i owo?/ Nie no pewnie! Staram się, haha!/ Ble ble ble./ W ogóle, jak się zapatrują na ten dyplom u ciebie? / A wiesz, że dobrze?! Generalnie nie ma problemu ze znalezieniem pracy, stawki są takie a takie." (Rozmowa o stawkach często przewija się wśród młodych ludzi, po tych samych studiach, którzy zdecydowali się rozpocząć swoje życie zawodowe w różnych miastach.) O niczym.
Wstałem i przy barze uzupełniłem szkło. Dula czekała na mnie przy naszym stoliku, wyprężona, napięta. Czuła się pewnie. Nasza znajomość z zajęć, nasze spotkania z Prusa, dawały jej pewność. Swoje nogi eksponowała w typowy dla siebie sposób. Dobrze skrojone, lekko wytarte jeansy kształtowały dwie jońskie kolumny w nich ukryte. Wracając wyrzuciła je przed siebie, siadając bokiem do stolika, w taki sposób, by mieć pewność, że ten ruch zauważę. Dołączając do niej, wypomniałem jej to. Drugie piwo A. spędziliśmy opierając się o stolik prowadząc rozmowę o życiu prywatnym.  "Jak tam z M.? / A no tak i tak, wydarzyło się to i to./ To smutne, byliście piękni./ Z zewnątrz może tak to wyglądało, teraz moje życie jest takie, a takie. Nic ciekawego, nie chce mi się o tym gadać, Ty?/ A ja jestem tu i tu, jest tak i tak, ble ble ble. Ble?/ A no ble ble, Ble ble ble. Ble" Z mojej strony suche fakty i ucięcie tematu. Ona, rozgadała się. W czasie swoich wywodów, jej napięcie jeszcze wzrosło. Poprawiła swoją pozycję, tak, by bardziej wyeksponować dekolt. Siedziałem tam więc, słuchałem jej, mając świadomość, że dziewczę to, chce zaimponować mi swoimi suchymi jak suszone śliwki, choć kusząco kształtnymi, piersiami. Zatopiony w swoich myślach, odczuwałem przestrzeń i jednym uchem słuchałem tego co ma mi do powiedzenia. Łapiąc się jedynie fragmentów zainteresowania jej wywodem ciągnąłem tę rozmowę dalej. Gdy piliśmy jej trzecie piwo, rozmowa przeszła na plany o przyszłości...
Jedna z kamienic w zachodniej pierzei wrocławskiego rynku ma iluzoryczne okno - namalowane na elewacji. Architektura tego miejsca jest na tyle dobrze zrobiona, że nie wiedząc o tym, ani nie przyglądając się zbytnio, jesteśmy w stanie uwierzyć - kupić ułudę. Zabieg ten jest spowodowany jest geometrią dwuspadowego dachu tej kamienicy. Moje zainteresowanie tym co ma do powiedzenia, było własnie taką fantasmagorią. Zadawałem pytania, prowadziłem rozmowę. Mówiłem, że to ciekawe, "mów mi więcej!". Choć myślami byłem gdzie indziej. Czułem satysfakcję, że jestem w tym miejscu, z TAKĄ kobietą, że spędzamy razem czas i dobrze nam to wychodzi. Chełpiłem się spojrzeniami innych, chełpiłem się zazdrością jaką wywołuje moja towarzyszka na twarzach gawiedzi. Takiego wzroku nie widziałem od czasów pierwszego roku, gdy z poznańskiej Warki wychodziłem z An., J. i P. do akademika. Wtedy, spojrzenia te były całkowicie błędne, teraz... niekoniecznie.
- Napijmy się czegoś innego, choćmy do Antidotum.
Pieniądze, które dostałem wcześniej tego dnia, w moim pojmowaniu rzeczywistości były i tak już stracone. Jadąc do Wrocławia, zakładałem, że ich nie dostanę, więc nie miałem nic do stracenia.
-Dobra, ale najpierw zachaczymy o Guinessa z cydrem, potrzebuję czegoś kwaśnego.
Dula za czasów studiów pracowała w Antidotum. Znając mój smak, dobrze wiedziała co powinniśmy zamówić, aby pasowało nam obojgu. Dobrze jest mieć swoja barmankę. Pomagając w poznańskim Tannersie dobrze znałem zwyczaje i zachowanie przy barze, sam też wiedziałem czym zwilżyć swoje gardło, by sprawiało to tylko przyjemność. Pobyt w tym miejscu... był udany.
Barmański światek jest zamknięty i w każdym mieście wygląda tak samo. Z Antidotum przenieśliśmy się do Starego Klasztoru, a po zamknięciu tego, gdzieś dalej.
- Ty w ogóle, gdzie dziś śpisz?
-Dziś? Akurat u Ciebie.
Nie wiem czy to pewność, podbita spojrzeniami tłumu, alkohol czy arogancja spowodowała, że tę noc skończyłem w niewielkiej kawalerce, w starej kamienicy, gdzieś przy Psich Budach. Mieszkanie wykończone w bieli, w dobrym guście, w nowoczesnym stylu. Meble na wysoki połysk, których nigdy nie kupiłbym do siebie, białe panele, wysoki sufit. To wszystko sprawiło, że poczułem głęboki spokój i wiedziałem, że to - dziś - jest moje miejsce.
Straciłem A. z oczu gdzieś za drzwiami do sypialni. Zostałem więc sam w niewielkim przedpokoju. Pojawiła się nagle, podobnie jak nagle zniknęła. Tym razem bez narzuty. Jej jasna cera zlewałaby się z bielą wnętrza, gdyby nie długie czarne włosy stanowiące o konturze jej sylwetki. Czarny top i granatowe jeansy tylko podkreślały jej figurę. Oparła się o framugę, wytężając miednicę w przeciwną stronę.
- Noo, wyskakuj z trampek.
- Wrap your legs around my neck.

Po co to wszystko?
Zawze starałem się zrobić w tych tekstach jakieś stęple mojego umysłu.
Prawie dwa lata od opisywanego dnia, wróciło to do mnie. Wróciło wczoraj.
I jedna myśl, utrzymuje mnie na powierzchni.
"Każdy z nas ma czarne karty w swojej historii. Grunt, by w tych czarnych kartach pozostać człowiekiem"

Radość, jest krótkotrwała. Potrafi zacząć uwierać dłuższą lub krótszą chwilę później.
Tamten dzień od początku do końca, był przyjemnością - bez wątpliwości.
Następnego dnia obudziliśmy się o chorej godzinie w zalanej słońcem sypialni. Siedząc nago na pododze, nasze nogi tworzyły gordyjski węzeł. Wsłuchani w "Tą naszą młodość" w wykonaniu Organka, oboje mięliśmy świadomość, że któreś z nas w końcu będzie musiało go przeciąć. Byliśmy pewni, że to co się stało już się nigdy nie powtórzy. Tego ranka oboje przeżywaliśmy drugą młodość, pierwszą zostawiając gdzieś ponad nami na łóżku. Siedzieliśmy tak tam, zamknięci w czterech ścianach, z dziką satysfakcją ukryta gdzieś w zaroślach naszych mysli. Nie wypoczęci, zawstydzeni dzikością młodości. Spadli z rajskiej dziedziny ułudy. Dawniej w jedności silni i rozumni szałem. Tego ranka zamrożeni w brutalności świata dorosłych i obowiązków, chętni, by wyrwać mu jeszcze moment. Piękni, spełnieni... i jednocześnie puści w środku. Napięcie, które było w nas od pierwszej rozmowy, narastająće przez całe półtora roku studiów, a potem wyzwolone w namiętności szale. Prysło. Nasza historia z A. rozpoczęła się dnia poprzedniego, skończyła tamtego ranka, gdy po muzycznej orgii i pełnym zaufania prysznicu musięliśmy zamknąć między sobą drzwi. Choć niechętnie, choć łapiąc siebie wzrokiem do samego końca. Spanikowani zmniejszającą się szczeliną pomiędzy framugą a drzwiami. Byliśmy pewni. Tacy się rozstaliśmy tego dnia.

Dziś nie wracamy do tamtego.
Rozmawiamy o wszystkim i o niczym.
Wiem co robi A, wiem co u niej.
Ona wie o mnie tyle na ile jej pozwalam.
W dalszym ciągu piękni i młodzi, choć w tej relacji, młodzi młodością drugą.

Pewni swojego człowieczeństwa.

wtorek, 23 lutego 2016

Duża odmiana

Wiele się działo. Wszystko się zmieniło. Moje pisanie, podobnie jak moja wiedza, sposób patrzenia na świat również. Oto próbka:


Wyjątkowo nieprzyjemna atmosfera towarzyszyła im gdy szli Kuźniczą na północ. Siąpiący z nieba deszcz, chłód i wiatr spowodował, że przyspieszyli. Ulica, wzdłuż domykana zabudową z lat ‘60-tych - zupełnie nie pasującą do tej części miasta, w perspektywie zamknięta była nietypowo, dwiema osiami fasady barokowego kościoła - ustawionego do niej poprzecznie. Ogromne pilastry niewyraźnie zarysowywały się na fasadzie, dach rozmywał się gdzieś ponad ich głowami w nisko osadzonym, ciemnym nieboskłonie. Brak innych ludzi powodował, że stukot obcasów ich butów, słychać było dość wyraźnie. Szli w milczeniu aż do ciężkich drewnianych wrót. Potem odezwać się już nie wypadało.
W mojej architektonicznie świadomej, części życia, kościoły jezuickie zajmują ważne miejsce, jednak mam do nich podejście bardzo ambiwalentne. Bardzo dobrze poznałem dwa z nich, oba zrobiły na mnie zupełnie różne wrażenia. Rzymskie Il Gesū projektu Giacomo della Porty, archetyp tychże wsiąkł mnie na ponad 4 godziny i jestem wciąż nim zachwycony. Z drugiej strony Poznańska fara - bazylika Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św Marii Magdaleny, za każdym razem, gdy do niej wchodziłem sprawiała, że całą swoją osobą pragnąłem się cofnąć, zostawić za plecami ten nienaturalny, nieszczery przepych i przeskalowane elementy wnętrza. Będąc, więc przed kościołem Najświętszego Imienia Jezus przy Wrocławskim placu Uniwersyteckim, dostrzegłszy “alter fasadę” świątyni i odczytując, że jest na niej św. Ignacy Loyola, byłem ciekawy co takiego będzie czekać na mnie w środku. Nietypowy układ urbanistyczny obiektów jezuitów, spowodowany był zaszłościami historii, w które nie będę się wgłębiał. Wymusiło to oderwanie głównej głównej fasady kościoła od jego korpusu i przeniesienie jej na budynek dawnego zakonu. Sama świątynia w jest ustawiona poprzecznie - fasadą boczną, do ulicy Kuźniczej. Pierwotnie nieczytelna funkcja obiektu, swoją wielkością i elementami detalu architektonicznego manifestuje swoją ogólnodostępność. Wskazówką interpretacji może być krzyż umieszczony w portalu, dopiero zbliżając się do placu Uniwersyteckiego można z całą pewnością stwierdzić przed jakim budynkiem się znaleźliśmy.
Wchodzę do środka.
Gdy wszedłem tam po raz pierwszy, zachwycił mnie. Przekraczając próg, zalały mnie ciepłe barwy brązu. Fasada na której znajduje się wejście, ma ekspozycję południową, powoduje to, że nawet przy mocnym świetle widać wnętrze kościoła w całej jego okazałości. Każdy z elementów architektonicznych dobrze oświetlony jest wyraźny i mocno oddziałuje na obserwatora. Następną rzeczą, która zwraca uwagę jest forma. Wnętrze halowe, z płytkimi kaplicami bocznymi nad którymi znajduje się empora, jest wyraźnie akcentowane przez dwudzielne ściany nawy głównej. Ta proporcja, nawy głównej do nie głębokich naw bocznych idealnie zdaje się spełniać założenia kościołów jezuickich. Dialog, rozmowa, była istotnym elementem jezuitów. Każdy z wiernych zatem, powinien mieć przynajmniej wzrokowy kontakt z kapłanem. Faktycznie jest tak, że jest niewiele miejsc w świątyni z których ołtarza głównego nie widać. Całość przekryta jest sklepieniem żaglastym uzupełnionym o program malarski. Duża ilość przeszkleń w partiach ponad nawami bocznymi powoduje, że widziane sylwetowo filary niosące przesklepienie stają się jedynie ciemnymi zarysami swojej formalnej rzeźbiarskości. Ta świetlna “wyblakłość” architektury powoduje urealnienie wrażenia nieba w pełni kolorowej malaturze, wykonanej na sklepieniu. Wszystko zmienia się wraz z zapadnięciem zmroku. Niezbyt mocne sztuczne oświetlenie w ciepłych barwach, odkrywa jedynie część bogatego programu architektonicznego wnętrza. Na górnych partiach ścian wewnętrznych kościoła rysują się głębokie cienie, samo malowidło ukryte w półmroku jedynie pokazuje zarysy postaci. Kościół rozpływa się w otaczającą go zewsząd ciemność, jednak będąc w środku czuć spokój, bezpieczeństwo. W takich momentach można skryć się w drewnianych ławach, wykonanych z ciemnego drewna. Siedzenia są dość proste, o pełnym licu które noszą beżową malaturę. Ich rzędy ustawione w równej odległości od osi nawy głównej widziane w perspektywie doskonale uzupełniają kompozycyjnie parter założenia, stanowią naturalne przedłużenie ołtarza, który jest w podobnej kolorystyce. Sprawiają one, przez swój ciemny kolor, że ciężar kompozycji ściągany jest ku dołowi i łapie oddech na wyraźnie jaśniejszych ścianach. W stożku widzenia kompozycja jest gradientowana od dołu najciemniejsza, by zostać otwartą przez rozjaśniające ją strugi światła wpadające ponad emporami w dzień. Oraz, zupełnie inna w nocy, gdzie jest ciemna w parterze i domknięta niedoświetleniem. Ta gra świateł być może miała za zadnie dawać nadzieję na zbawienie, pokazując je powyżej w dzień i przypominać o doczesności, być może o jedności Kościoła w życiu doczesnym w nocy. Najważniejsze postanowiłem zostawić na koniec. Ołtarz, nie ukrywając, jest wielki. Wizualnie ledwo mieści się w przestrzeni nań przeznaczonej. Przeważa na nim ciemne drewno podobne kolorystyką do tego z którego są wykonane ławki. Zabieg taki to oczywisty sposób zwrócenia uwagi. Nie zapominajmy, że nie jest on pierwszą rzeczą, którą widać po wejściu do kościoła - potrzebny był silny akcent, zwracający uwagę. Głębokie brązy kontrastują z resztą wyposażenia. Dodatkowo, kolor ten, podkreśla obecność jasnego bogatego programu rzeźb. Teoretycznie powinniśmy się go obawiać. Wydaje się ogromny, wydaje się być uwięzioną bestią w ciasnej klatce. Jednak tak nie jest. Dzięki ławom w tym samym kolorze, czujemy jego bliskość. Siadając wydaje się bliżej. Jest ciemnym detalem przy jasnym, acz bogatym tle. Sam ołtarz flankują podwójne proste kolumny, stylizowane na porządek joński, na nich, w osi, znajduje się barokowy przerwany tympanon, nad którym widnieje gloria otoczona przez rzeźby aniołów. Z ciemnym drewnem kontrastują elementy pozłacane, te, w pewien sposób go porządkują.
(...)
Oddalali się szybkim krokiem od drzwi wykonanych z jasnego drewna. Cisza panująca na placu ciągnęła się dalej wzdłuż ulicy. Chodniki zmoczone przez siąpiący, listopadowy deszcz odbijały światła ulicznych latarni oraz okna rozświetlonych pomieszczeń smutnych jak panująca pogoda zabudowań przy Kuźniczej.

wtorek, 10 kwietnia 2012

była.

Najpierw krótki komentarz:
To, stało się dawno. To stało się właściwie jakiś czas temu.
Piszę teraz, z dwóch powodów.
Raz: mam czas
Dwa: teraz jestem pewien

Chciałbym dodać jeszcze, że poprzednie dwie części bajki... nie wyglądają. A na pewno już, nie wyglądają tak jakbym chciał teraz, żeby wyglądały (chodzi przede wszsystkim o błędy stylistyczne). Ale dość już o tym.


- - -


Odrywając się na chwilę od steru i żagla, zostawiając samej sobie łódź powróciłem myślami do krainy Puchatobrodego. Jedyną moją ciekawością było: jak się im tam żyje. To, gdzie jest gad. Ziarna tego landu, na mym mózgu dawno już nie czułem. Stąd z czasem, zainteresowanie moje coraz większym się stało.

Szarość, smutek i bojaźń, taka aura tam panowała.
Pierwej spojrzałem przez okno konnaty króla, by sprawdzić co u poćciwego słychać. Nie znalazłem go ani u niego w sypialniach, ani w sali tronowej. Zaniepokojony, postanowiłem poszukać go w mieście, bo wiedziałem z wielu rozmów z nim, że lubi się przejść wśród swoich poddanych. To co widziałem na ich twarzach... szarość, smutek i bojaźń.

Króla znalazłem. pod szarym kamieniem, był spokojny. Już łysy, ale spokojny. Wyglądał trochę komicznie bez swej puchatej brody. Wyglądał bardzo mężnie, z mieczem w rękach. Wyglądał bardzo żywo, w swym drewnianym domu, dwa metry pod ziemią.

Teraz zobaczyłem jak jest tu cicho. Dawny gwar ucichł, dawny ruch ustał.

Smok! pomyślałem. Wiedziony bardziej instynktem niż świadomością znalazłem pieczrę gada. Wszedłem do niej na 10 metrów które już znałem i poczułem, że jest coś nie tak. Coś jakby... pusto. Kamienna płyta wiele mi wyjaśniła.

Smok, znikł był.

I zrozumiałem wiele.
Nie zginął. Zaginął. Pewnego dnia, go po prostu tam nie było. Teoretycznie ludzie winni się cieszyć. Ale teoria różni się wszystkim od praktyki. Co się z nim stało? Gdzie, a przede wszystkim, dlaczego? Poczuli się tak, jakby ktoś ich opuści. Zostali sami. Tego smoka już znali, wiedzieli jakie niebezpieczeństwo on ze sobą niesie. Mięli w krainie przecież piękną pieczarę, kuszącą inne stwory, by w nich zamieszkały. Bali się, że pewnego dnia tak sie stanie i ktoś inny będzie ich niepokoił.

czwartek, 8 września 2011

Troszkę o tym jak szukałem mieszkania w Poznaniu.

'Zaiste nie wie co to rozkosz, kto nigdy nie oddychał słodkim powietrzem Tortugi' właśnie te słowa odbijały się w głowie starego pirata gdy poprzez nieco bardziej spokojne niż zwykle miasto zbliżał się do tawerny. Przebył tę drogę już tyle razy...

Gwar. Zaduch. Bycie tam, nie należało do najprzyjemniejszych, jednak on, jemu podobni zlatywali się tam jak ćmy do światła, których też było tu pełno. Widząc jak wchodzi, barman podniósł kufel, odkorkował beczkę i powoli jął nalewać złocisty napój. Dziesiątka zadźwięczała na ladzie. Dźwięk, który wydała rozpłynął się w ogólnym hałasie, podobnie huk stawianego na ladę kufla. Nienaturalnie biała i czysta jak na to miejsce piana zakołysała się od uderzenia i zaczęła powoli spływać po zewnętrznej ściance kufla zrobionego z grubego zielonkawego szkła. Nie zważając na to złapał za ucho i odszedł.

'Powiedz mi stary, który to raz,
dajemy w tej knajpie w gaz?
Który raz płyniemy w długi rejs,
nie ruszając tyłka z miejsc?'

Na przeciwko niego siedział równie stary jak on pirat. Czarne, długie, zaniedbane włosy, jak siano, wystawały spod kapelusza. Brudna, granatowa marynarka zarzucona na wychudzone i spracowane ciało nie bez przyczyny sprawiała wrażenie za dużej. Obaj oparci na dębowych, ciężkich stołach patrzyli na siebie oczami, które w swoim życiu nie jedno już widziały. Półmrok panujący w całej tawernie, w tym miejscu był jakby większy, gęstszy. Oczy ludzi mieszkających w tej epoce przyzwyczaiły się do braku światła. Oczy tych korsarzy, te same, które za dawnych lat służyły wszystkim na psiej warcie do wypatrywania niebezpieczeństw na horyzoncie były jeszcze lepiej do tego przystosowane. I mimo mocno już posuniętego wieku dobrze widział, że jego towarzysz bawi się złotym kolczykiem w swoim uchu.
Całe szczęście że się nigdy nie przydał - szybko przemknęło mu przez myśl - Piękna tradycja. Każdy pirat, mimo nawet największej miłości do morza i wolności pragnie by pochować go na lądzie. Nawet jeśli zginie w walce, czy też pójdzie na dno razem ze swoim okrętem, ktoś kto później odnajdzie wrak i jego załogę, jego, będzie miał za co wyprawić pogrzeb. To troszczenie się o swoje dobro zza grobu.

Wartka rozmowa ciągnęła się długo. Kufel po kuflu.
'Czasem przysiądzie się jakaś mewka
gdzieś na relingu naszych spraw.'

W momentach, gdy młode, krągłe, kobiece ciało podchodziło do nich, siadało obok na ławie, wtulając się w silne męskie ramię, wdzięcząc się przy tym. Gdy widziało starych i prawdopodobnie chętnych, liczyło na szybki zarobek. W takich właśnie momentach ich rozmowa i tak prowadzona szeptem jeszcze bardziej zwalniała i cichła.
Na szczęście takich chwil nie było zbyt wiele. I nawet bardziej niż panny lekkiego prowadzenia przeszkadzały momenty w których dno kufla stawało się widoczne permanentnie.
'I krzykniesz: "Daj butelkę Stefka"
zupełnie jak: "Grota staw!"'

Córka karczmarza o nietypowym dla tego miejsca imieniu Stefka była bardzo osobliwą dziewczyną. Młoda, o bladym licu. Drobny nos znajdujący się pomiędzy dobrze zarysowanymi kośćmi policzkowymi zdobił jej twarz. Bardzo lubił z nią rozmawiać. Mimo znacznej różnicy wieku, doświadczenia, zawsze ją podziwiał. Uwielbiał spojrzeć w jej oczy, błękitne jak wody morza karaibskiego, głębokie jak Atlantyk. Urodą również nie pasowała do tego miejsca. Wraz z ojcem przypłynęli tu z jakiegoś dzikiego kraju w Europie. Podobno nie mógł znaleźć pracy na Nowym kontynencie, chciał przenieść się gdzieś na wyspę należącą do kolonii hiszpańskiej, jednak okręt którym płynęli został zaatakowany przez piratów. Cudem przeżył abordaż, ona miała nawet więcej szczęścia. Zabrano ich na Tortugę, gdzie okazało się, że należał do cechu browarników. Z chmielu, który przewoziła Hiszpańska fregata uważył doskonałe piwo. W taki sposób na Tortudze zaczęto ważyć najlepsze piwo po tej stronie Atlantyku. Port Royal miał dość łatwy dostęp do tego surowca gdyż przewożono go do Nowego Świata z Anglii. Oni nam chmiel - my im piwo. Tak za sprawą polskiego uchodźcy zacieśniały się więzi pomiędzy piratami, pomiędzy dwoma wolnymi portami. I mimo, że między nami było wiele zadr i zwar, mięliśmy przecież wspólnego wroga. A nawet w trudnych czasach, gdy nie było chmielu browarnik potrafił z trzciny cukrowej ukręcić taki rum jakiego jeszcze nikt, nawet najstarszy z piratów na Tortudze nie pił.

'A tuż przy kei stoją jachty wielkie,
wpłynęły do portu jak ptaki do gniazd.
Wiosną żagle ubiorą, jak panny sukienkę
i innych zabiorą w świat.
A nam? Znów przybędzie lat.'


'Zaciągnijmy się!' słowa wydarły się z ust mojego towarzysza nadzwyczaj nie spodziewanie.
- Mam na myśli, ty się zaciągnij, ja jestem na to za stary.
- Czyżby świerzb wyrósł ci na języku? Jesteś tylko rok starszy ode mnie nawet nie cały.
- Wiem, wie...
- Wiek nie jest przeszkodą
- przerwałem mu.
- Ale ty zawsze mówiłeś że chcesz się stąd wyrwać. Ile razy z twoich ust słyszałem pytanie..
- Ile jeszcze razy wpadniemy tutaj o morzu pomarzyć?
- znów nie dałem mu dokończyć.
Nie zrażony ciągnął dalej.
- To ciebie zawsze ciągnęło na wodę.
- Czy to pretekstem jest czy nałogiem, że wciąż chcemy ruszyć w drogę...
- szeptem wypełzło z moich ust.
- Widzisz, te dwa pytania... w twoim przypadku to nałóg, znam cie, wiem to, jestem przekonany.
- Ale ja chyba nie do końca.
- Usychasz tutaj, jesteś jak roślina która potrzebuje wody. Chcesz czuć kołysanie statku, pożądasz tego podobnie jak dziewki po długim i męczącym rejsie. A chyba nawet bardziej. Pomyśl tylko...
- Rośliny giną od wody morskiej
- ponownie nie dałem mu dokończyć.
- ...statki, złoto, pełne żagle, wiatr na twarzy - ciągnął niczym nie zrażony - i coś co na prawdę w tym uwielbiasz świrze. Sztormy, walka z żywiołem o życie. A poza tym inne powody, by wpuścić ogień do żył. Bitwy morskie, abordaże.
- A ty?
- Ja nie, wiem, że wiek jest słabą wymówką. Ale mnie tak na prawdę nigdy tam nie ciągnęło. Moje miejsce jest tu, na lądzie.
- już otwierałem usta, by coś powiedzieć - Nie przerywaj mi! - huknął - wiesz że to prawda, znasz mnie od dawna. Razem tłukliśmy się na plażach drewnianymi mieczami, które zrobił nam twój ojciec, przed tym jak wypłynął... - umilkł, wiedział, że się zagalopował, że trafił w zły punkt.
Pociągnąłem zdrowy łyk z kufla.
- Tortuga - bardziej poruszyłem ustami, niż powiedziałem.
- Wrócisz tutaj, zawsze przecież wracasz - widocznie odczytał to z ruchu warg - tu wraca każdy, a ty szczególnie. bo jesteś nienormalny, szalony. JESTEŚ PIRATEM DO JASNEJ CHOLERY! - ryknął. Aż odwieczny gwar panujący w tawernach na całym świecie, akurat w tej jednej, na chwilę ucichł; by po chwili, wybuchnąć na nowo. - Tam jest twoje miejsce.
Chwycił mnie za marynarkę i podniósł wstając z ławki razem ze mną.
- Głupcze masz osiemnaście lat, życie przed tobą! A zarówno ty, jak i ja wiesz co chcesz robić i co w końcu zrobisz. Mówiłeś o tym od dziecka. Ja cię do tego zmuszę tak czy siak. Więc zrób przysługę swojemu przyjacielowi i oszczędź mi obijania ci pyska.
Dobyłem garłacza i w jednym momencie przytknąłem mu lufę do brody. Spojrzałem głęboko w oczy.
Długą chwilę tak staliśmy milcząc i wpatrując się w siebie, jeden drugiego trzymał w szachu. Dobrze wiedział, że zbyt wiele dla mnie znaczy, żebym tak po prostu pociągnął za spust. Wiedział również, że nawet gdyby tak się stało, lont po prostu nie płonie więc nie byłbym w stanie wystrzelić.
- Barman! - krzyknąłem, a tawerna znów ucichła. - kolejka dla wszystkich!

Wychodząc tej nocy z tawerny miał wątpliwości. Zostawił za sobą wciąż pijących korsarzy. Wkrótce i on miał stać się jednym z nich - bukanierem. Głęboko wciągnął powietrze w płuca. Słodkie powietrze niosące zapach trzciny cukrowej zmieszany ze słonym zapachem morza połechtał go w nos. Nigdzie indziej powietrze nie pachniało tak dobrze jak tutaj. Nie był tylko pewien czy bardziej podobała mu się słodycz trzciny, czy morskiej wody.
'Miał pies racje, jednak ciągnie mnie do wody', zaraz po tych słowach padł jak długi. Powaliła go ilość alkoholu jaką dziś wieczór wypił. Odwrócił się na plecy, spojrzał w niebo.
Już wiedział.

Dobrze wiedział co robić. Nie raz to już przeszedł. Większość pieniędzy z zakopał w dobrze sobie znanym miejscu, gdy tylko pierwsze promienie słońca dotknęły brzegu.
Port przywitał go miłym dla ucha skrzypieniem wysłużonego już mokrego drewna i lin. Jak na złość, żaden z obecnych kapitanów nie szukał załogi.
'Się będę musiał nachodzić'
Do wieczora nic nie załatwił. Zaoferowano mu jedynie podróż do Port Royal. Załoga pamiętała wczorajszy jego piękny gest. Nie mając nic do stracenia popłynął tam. Gdy tylko oddano cumy, poczuł to. Dokładnie to czego potrzebował. Poczuł się lepiej. 'Miał pies rację...'

W swoim życiu bywał w różnych miastach na różnych wyspach. Royal wydało mu się chaotyczne. Jednak szybkość adaptacji sprawiła, że wbieg zrozumiał mechanizm tego miejsca. I nagle spodobało mu się miasto którego domy zbudowano z kamienia, w którym było tak przeraźliwie bladożółto. Znalazł w porcie statek którego kapitan potrzebował ludzi. Ustawił się więc w kolejkę i czekał. Aż nadeszła jego kolej.
Stał przed kasztelem rufowym, przed drzwiami do kajuty kapitana. Jego poprzednik wyszedł, a on sam został wezwany.
-Jak masz na imię? - pytanie lekko go zaskoczyło, odpowiedział więc po chwili.
-Jes...
-Dobrze. Co nam dzisiaj pokażesz? - przerwał mu, co go lekko poirytowało.
- Słucham? - wyrzucił z siebie zdezorientowany. 'Co do.. - urodziło się w jego głowie - Co się dzieje?'
-Mhm, rozumiem, następny! - wyszedł, wciąż nie wiedząc co właściwie stało się w ostatnich paru minutach.
Poszedł dalej szukając okazji. Ponownie stanął w kolejce i ponownie wyczekał swoje, ponownie nienormalność przesłuchania go zaskoczyła.
Trzeci statek i po raz trzeci stał przed drzwiami. Tym razem przytknął do nich ucho.
-... nam dzisiaj pokażesz?
-Będę nogami szydełkował stojąc na ręku, gdyż drugą będę balansował talerzykiem na patyku.
-Proszę.
Minęło kilka chwil.
- Dobrze, skontaktujemy się z panem, proszę nie przychodzić, nie wysyłać butelek.

Po wyjściu swojego poprzednika wszedł do środka.
-Imię?
- I co, może mam jeszce powiedzieć, że będę szydełkował, co?
- wyrzucił z siebie.
- Noo, jeśli pan potrafi, chociaż wątpię, by to wystarczyło, by dostać się do tej załogi. Konkurencja jest spora - odparł kapitan, niezrażony.
- To ma być żart?
- Co dokładnie?
- zadał szczere pytanie.
- Ten cały nabór.
- Obawiam się, że nie
- odparł spokojnie kapitan.
W końcu zdezorientowany spytał się o co więc chodzi.
Kapitan zaś spokojnie mu odpowiedział:
- Wisz pan, tera to każdy chce pływać. Piractwo po prostu się opłaca. Pływanie się opłaca. Kandydatów jest sporo stąd ten dziwny sposób naboru. Najpierw przesłuchujemy wszystkich, dowiadujemy się co nieco. Następnie wybieramy paru najlepszych, ogłaszamy nasz wybór w tawernie i mieszkańcy legendarnego Port Royal mogą wysyłać butelki na najlepszego wg. nich kandydata. Oczywiście, sami petenci prezentują swoje umiejętności również tubylcom. Butelki, które odłowimy zostają starannie policzone. Niestety piśmienność w mieście jest niska, więc zazwyczaj ludzie po prostu rysują podobiznę swojego ulubieńca. Niestety też, umiejętność sprawnego rachowaina wśród naszych marynarzy jest niewielka, bądź co bądź wywodzą się z tego ludu. Zwycięzca, więc określany jest według wielkości kupek ze swoją podobizną.
Przysłuchiwał się temu wywodowi i z każdym kolejnym słowem wydawało mu się to co raz bardziej abstrakcyjne. Nie musiał pytać czy jest to stosowane powszechnie, sprawdził to empirycznie nieco wcześniej.
Narastająca w nim frustracja musiała gdzieś ujść. Zaczął nienawidzić piracką brać, która panowała na dawnych wodach Anglików. Zaczął żałować, że wygrali, Angoli możnaby przynajmniej powiesić na rei. Kierował się szybkim krokiem do gubernatora. Dziw go brał, że ci tępacy jeszcze w ogóle potrafią wygrać jakąś bitwę, nie mówiąc już o przetrwaniu sztormu. Długi metaliczny dźwięk wydał jego kordelas gdy wysuwał go z pochwy. Dobycie i wymierzenie nim w strażnika było w jego wykonaniu jednym płynnym ruchem. Ten, czując zimny metal na krtani nawet nie drgnął, nie miał czasu zareagować. 'Spokój! Nie zabiję!' - warknął. Wszedł do domu gubernatorstwa. Nie było więcej straży. Szybko przeszedł przez korytarz i wpadł do gabinetu. Wciąż z kordelasem w ręku, gotowy odeprzeć atak, którego nie było. Gubernator podniósł się na jego widok, chciał chwycić cokolwiek by się bronić jednak nie zdążył. Pirat podbiegł do niego, przyłożył kordelas do szyi. Władca zamarł. Lewą ręką chwycił garłacz przygotowany wcześniej i wycelował w człowieka za biurkiem, który zaskoczony całym zajściem ni drgnął od początku całego zajścia. Czuł na szabli jak bije serce gubernatora, stal i tętnica szyjna doskonale to oddawały. Wiedział, że tylko od niego zależy jego życie. Mógł pociągnąć miecz, a ostrze bez trudu przeciełoby przewód którym płynie życiodajna posoka.
- Koje! Na statku, ale już! - warknął.
- Nie ma problemu - wydusił z siebie gubernator.
- Co? - zbity z tropu.
- Podpisz tylko tu. Tu. Ooooooho! I już załatione.
Wziął dokument od gubernatora i wciąż w szoku podążył do portu.

Znalazł odpowiedni statek, zaokrętował się. Przydzielona kajuta była trzyosobowa. W momencie, gdy leżał w swoim hamaku ze starych lin, wiedział, że może być tylko lepiej. Kto wie? Może tubylcom spodobał się śmiały atak na gubernatora i wyślą na niego wiadomości w butelkach i gdzieś się dostanie?
Wieczorem siadł przy dobrze mu znanym piwie w kompletnie mu nie znanej tawernie i zaczął rozmyślać, jak to często robił na Tortudze. Dziękował kupcom pirackim za ten napój w tym miejscu, jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego sprzedaje się go tu, w tak nielogicznym, tak absurdalnym miejscu? Tego wieczora roztaczał wizje, w których to on był kapitanem, miał własny statek. Nie teraz, ale może za jakiś czas... na pewno za jakiś czas.
Kolejny łyk, przybliżał go do momentu, w którym usiądzie na rei i będzie rozkoszował się uczuciem wiatru mocno bijącego go w twarz, na błękitnym morzu karaibskim, równie błękitnym jak oczy dziewczyny do której często będzie wracał myślami.
"Mam 18 wiosen, to niewiele, kto wie? Może los rzuci mnie na Botany Bay, odnajdę skarb i rzeczywiście sam sobie stanę się kapitanem? A Stefka, ajajaj jakaż to ona jest... - rozmarzył się - ale nie mogę tak o niej myśleć jest 10 pełni starsza, to nie przystoi nawet piratowi. Ahh, nie czas na marzenia o przyszłości, bo mi dziś ucieknie. - uśmiechnął się do siebie - Płyń, płyń jak najdalej Marco Polo"

poniedziałek, 18 lipca 2011

S(a/u)n

Nie przepłacaj!
teraz, najtaniej!
TYLKO U NAS!!!

SAUNA
jedynie 4,50 za dobę!

Zapraszamy wszystkich do naszych saun rozlokowany na przestrzeni całego miasta Warszawy! Wchodzisz kiedy chcesz, wychodzisz kiedy chcesz. Naszym atutem jest cena jedyne 4,50 złotych za 24 godziny korzystania z sauny. Gwarantujemy:
-profesjonalną usługę
-niezapomniane widoki
-miłe towarzystwo

Po co masz przepłacać tą samą usługę na basenie, czy w klubie fitness?
Czy nie nuży Cię przypadkiem monotonia widoków zwykłej sauny? Chodź do nas, w różnych punktach w mieście nasze łaźnie mają różne widoki!

Istnieje możliwość wykupienia 3miesięcznego karnetu, jeśli masz zamiar korzystać z naszych usług codziennie!

Oferta ważna tylko do 16 sierpnia.
(W okresie zimowym dostępna również opcja sauny lodowej - przy braku opcji tej ciepłej)

po więcej informacji zadzwoń już dziś:
194-84
bądź odwiedź nas na naszej stronie internetowej:
www.ztm.waw.pl




nigdy chyba nie będę dobry w tworzeniu reklam.
Dzisiejszą-wcześniejszą notkę zacząłem pisać z myślą, że to^ jakoś wplączę, jednak nie było jak, co z resztą widać po charakterze obu tekstów.
have fun :)

Dieta - pogląd iksa i igreka na życie dwóch iksów.

Tradycyjna
Wegetariańska
Letnia smakowa
Cukrzycowa na 1500 kcal
Montignaca
czy Kopenhaska.

Mało kto zdaje sobie sprawę, ale dieta to nie tylko czasowy styl jedzenia, którego efektem jest parę kilogramów mniej. Dieta to sposób żywienia permanentny. Niestety, konotacje jakie wywołuje to słowo, teraz, tu , w tym kraju, w społeczeństwie nie wykształconym, takim które przejmuje amerykańska kultura - pop; są takie a nie inne. To i w takim znaczeniu będę o tym pisał.

Ostatnio oglądałem coś na TVeM25 coś i w moim pudełku gościła pani we włosach blond, białej koszuli i rozmawiano właśnie na ten temat. Pani, chwaliła sobie dietę z nazwą na M. Której twórce aresztowano czycoś, to nie istotne. Dieta polegała na ograniczeniu jedzenia białka. Energię miały dawać nam węglowodany (swoją drogą, piękne słowo). Pani, która o tej diecie mówiła, która ją stosowała, podpierała jej skuteczność przez proste doświadczenie. Mianowicie:
'eee, no gdy weźmiemy przecie, szkalniątko czystej jak życiorys noworodka wody. I drugą szklanicę, równie czystej wody. Do jednej wrzucimy energodajny, pokójniosący, dlanasdobry płatek kukurydziany typu FITNESSSS NESSTLE, a do drugiej przesiąknięty złem wytwór rolnika - białko, czyli kawałek mięsiwa...' Postawiłem kropki bo zaraz będą wyniki eksperymentu. 'To możemy zauważyć, że chrupek płatkowy, nasiąknie wodą i rozpuści się szybciej niż białko!'
Dławiąc się ze śmiechu muszę przyznać rację. Robiąc odpowiednio błędne założenia, a przy okazji posługując się żelazną logiką, to ma sens.
Zał 1: Człowiek składa się w 70% z wody.
Zał 2: To dużo.
Zał 3: Gęstość człowieka, jakość materii, substancji jest rozłożona równomiernie po całym ciele.
I jesteśmy w domu. W żołądku jest 70% wody i heja! Wpiepszamy płatki, bo dobrze nasiąkają ergo, łatwo się trawią.
Największy problem jest jednak w tym, mogę się mylić, ale to nie woda trawi pokarmy. A enzymy-nasze cudowne, niezastąpione, specyficzne biokatalizatory?
Co ja tam wiem? Pani o tej diecie mówiąca ją stosowała, stosuje dalej, żyje i chudnie! Pytanie tylko, co to za życie i jak długie? Ale, co ja, biol-chem z kochana tam wiem?

Tu, teraz to może mało widoczne, ale gładko przeszliśmy do kolejnej ważnej rzeczy. Płeć. U facetów to jest prosta sprawa. Naszym zadaniem jest mieć dobrą figurę - koło to też figura*. Problemy mogą pojawić się gdy koło ma za duży promień. Przemieszczanie. I mam na myśli nie przemieszczanie się z miejsca na miejsca koła, bo to koło. Wszyscy chyba wiedzieliśmy w swoim życiu samochód? Mam na myśli przemieszczanie się krwi - wewnątrz. Nadciśnienie, jakieś zmiany miażdżycowe. Wtedy facet albo chudnie parę kilo bo przechodzi na dietę (kończąc ją oczywiście powoli powraca do figury koła), albo po prostu umiera. Istnieje trzecia opcja, nie robi nic, dalej powiększa swój promień, dalej ćwiczy jedynie mięsień kciuka i żyje. Długo, spokojnie. Można powiedzieć, że na szeroko.
Kobieta. Tu nie pójdzie tak łatwo. Wystarczy spojrzeć tu. (dla porównania facet). Kobieta statystycznie żyje 82 lata w Polsce. Jest w jej życiu taki dzień**... dużo ważniejszy niż pierwsza miesiączka, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek. Jest to dzień, kiedy młode i nieuświadomione dziewczę spogląda w lustro i widzi monstrum. Grubą, brzydką babę z wypryskami na twarzy, krzywymi zębami. Włos to nie włos, to kawał słomy. Delikatne jak jedwab - bo młode jeszcze - płatki nosa to klapy skrzydeł bambo-dżeta. Nogi prostowane na beczce, bądź (co gorsza) w gigantyczny IKS, który wręcz krzyczy 'nie wejdziesz tu!'. (chociaż w tym wieku odbiorca tego krzyku jest jeszcze w piaskownicy i aby zamkowe piaski lepiej się trzymały to wzmacnia stropy gilami z nosa). W tym dniu, dziewczyna, nieznająca jeszcze świata, gdy już się napatrzy w lustro, wejdzie do kuchni i przy śniadaniu obwieści:
-mamo, przechodzę na dietę.
Matka w tym momencie upuszcza talerze z rąk, ojciec mruczy pod nosem, że to już lepiej gdyby była w ciąży, brat śmieje się że i tak jej to nie pomoże a pies w tym czasie leje do doniczki. Taak panowie, pierwszy dzień diety.
Wielu facetów teraz myśli, 'no i co w tym złego?!'. Odpowiedź jest prosta. Ona zostanie na tej diecie do końca życia. Przyznajcie mi rację, albo powiedzcie w twarz że tak nie jest! I to jest jedna dieta, jedna na całe życie. (oczywiście odchudzająca)
Teraz homosapiens z ostatnią parą chromosomów XY drapie się po głowie, nie wiedząc co mam na myśli, bądź myśląc 'nie ma racji'. Ma.
Za każdym razem gdy wybierzemy się (my, faceci, z wami kobietami) do restauracji, parku walnąć się na trawę, gdziekolwiek. Często w momencie gdy my przestaniemy, na sekundę rozmawiać o pasjonujących tematach typu, kto ostatnio spał z Anżeliną Żoli, czy jak to Psychol bełtał na imprezie, możemy usłyszeć skrawek rozmowy drugiej płci
-bo wiesz teraz jest ta nowa 1200 na lato gdzie można jeść ile się... no co?
innym przykładem jest gdy w restauracji kelner przyniesie jedzenie. Oczywiście największy talerz, z kupą żarcia zostanie podany osobie - kobiecie, która ma największego hopla na punkcie tego jak wygląda. Talerz zostanie postawiony, a w jej mózgu zaczyna się panika. Neurony szaleją, jak się wytłumaczyć? 'Przecież jak któryś z nich pomyśli że tyle zjem to wyjdzie że jestem świnia, zobaczą że jestem gruba, gruba to znaczy brzydka, gdy będą o mnie myśleli że jestem brzydka to żaden się ze mną nie ożeni, wtedy nie będę miała na nowe kosmetyki, a widziałam ostatnio taką fajną sukienunię, o ! i te buciki co je dzisiaj przymierzałam by do niej pasowały, ale muszą kosztować fortunę, trudno ładne są, i pasowałoby mi to do tej torebki od Oli co dałam na imieniny, chociaż nie, ta którą sobie sama kupiłam wtedy w HM'ie po przecenie 70% z 643 złotych byłaby lepsza, no, Ola nigdy nie miała dobrego gustu, właściwie nigdy jej nie lubiłam...' Po czym następuje reakcja obronna, oczywiście kelner jest jeszcze przy stoiku. Obrona musi nastąpić kiedy kelner jeszcze jest, bo przecież sobie pomyśli 'że jem jak świnia, to znaczy że.......'
-oh jej! tak dużo? ja tyle przecież nie zjem, heh. A poza tym, nie mogę, bo wiecie, mam taką nową dietę.
W takich sytuacjach faceci głupieją. Bractwo Igreka, zaufajcie mi, to JEST jedna dieta przez całe życie. Tylko, że jedna przechodzi w drugą. Można powiedzieć że dietą kobiety jest dieta. One są zapętlone. Często do tego kręgu dochodzą jeszcze kolejne, nowe wynalazki, nowe diety cud.

Efekt jo-jo, nie byłoby go gdyby przez całe życie były na jednej diecie. Otóż, żeby schudnąć i utrzymać wagę, nie należy przez 2 tygodnie jeść 2 kromki chleba dziennie i popijać je dużą ilością wody. Trzeba zmienić swój styl życia, sprawić żeby te dwa tygodnie stały się 20latami. Zmienić podejście do sposobu żywienia. W ramach efektu jo-jo można poruszyć kolejną ważną kwestię, która jakby napędza cykl dietowy, przyspiesza jej zmianę. Jest to zmiana faceta.
Wiadomo, move on i te sprawy. Razem z wywaleniem starego śmiecia zmieniam styl życia - zmieniam dietę. Ale przedtem? Zapraszam najlepszą przyjaciółkę, kupujemy kubły lodów, nutellę, bitą śmietanę, kilogramy czekolady, wypożyczamy film o miłości i... WPIERDALAMY. Dietę szlag trafił - nie działa, znów przytyłam, NOWA!

Na tym temacie, robi się dobry biznes. Zwłaszcza teraz, gdy w świecie gdzie brudne powietrze spowija gęsto ziemię, truciznę reklamuje się jak zdrowe jedzenie, jest właśnie moda na zdrowy sposób życia. W tym zdrowe jedzenie i ruch. Ruch zaczęto dodawać do diet. Z początku to było bieganie, basen, rzeczywiście jakieś sporty. Jednak my, nie przyzwyczajeni do biegania z dzidą żeby upolować mamuta, nie lubimy się przemęczać, basen szybko zamieniliśmy na saunę. Cholewa ostatnio musiał zrzucić trochę koła. Szedł na basen. 10 minut pływania, 35 minut w saunie - chudnę!
(teraz coś ode mnie, w tym temacie. Chciałbym powiedzieć tylko tyle, że bardzo współczuję tym co studiują, studiować będą dietetykę czy żywienie. Pomimo tego wszystkiego co napisałem wyżej, dziewczyny jakoś sobie radziły wcześniej i radzić będą (wiedza plemienna, te sprawy). Obecnie wielu facetów, by pomóc w wyrzeczeniach swoim kobietom, przechodzi na dietę. Oczywiście rujnuje to wspólne posiłki, bo dwie strony jedzą totalnie co innego, jedno nie może jeść tego co je drugie. Karmienie się więc odpada, na randce można ewentualnie nakurwiać salta. Moda na zdrowe życie minie, tak samo jak minęła moda na big brother'a, bratanki, grono. Wtedy dietetycy pójdą w odstawkę, wejdą znów w podziemia szpitali i tam będą do końca dni swoich pracy:
Start-> Dokumenty-> Jodowo-Potasowa.doc-> Plik-> Drukuj-> Enter)

Nie bardzo wiem jak to skończyć.
będzie więc trywialnie i nie zgodnie z tematem:
Żarłok, wpierdalaj! z tym nazwiskiem nic Ci nie grozi. :)




*tak wiem, internet.
**chociaż myślę że można tak powiedzieć o każdym.
***to nie jest ta naukowa o której myślałem ostatnio
(koniec 1:37, godzina na dole jest posunięta o 1 w tył, nie wiem jak to zmienić)

środa, 29 czerwca 2011

Egz wst archi Poznań

Po pierwsze, dłuuugo zastanawiałem się, czy to tu zamieścić. Po prostu, charakter tego miejsca nie pasuje do takich rzeczy. Jednak, jako że ta strona jest jakąś tam tapetą mojego mózgu, to stało się tak jak się stało. W kocu to też w moim mózgu zostawiło jakiś ślad.


Posen, dzien 1szy. (g 22 00)
Po raz kolejny przeżywam pewien dyskomfort. Po raz kolejny, gdy zacząłem pisać nie mam pomysłu jak, ani o czym. Jeszcze parę godzin temu, jadąc tu autobusem myślałem w sposób jaki mógłbym zapisać. Teraz, po prostu nie wiem. Puste są moje pomysły na to ja ów wstęp powinien wyglądać. Ja sam, zmęczony, pusty jestem. Dryfuję w oceanie czasu w łupinie od orzecha. Czekam, aż gdzieś na horyzoncie pojawi się zabrudzony, pasek zieleni. Oznaczać to będzie jedno. Spokojnie położę się spać, rzucę się w objęcia, mojej własnej bogini snu. Ta noc, tak wyczekana... ahhh, razem z nią i z każdą, którą wyśnię i żadna nie będzie miała nic przeciwko temu. Jawa, świadomość obie je odstawię, a ważna będzie tylko ta jedna, ciekawe co dziś dla mnie wymyśli :)
Ezoteryczny Poznań był dla mnie legendą. Wizja jaką kreował dla mnie Grabaż, po tylu latach urealnia się dla mnie, mogę ją sprawdzić, mogę sprawdzić jego. Mogę sprawdzić to, jak dobrym jest poetą, jak dobrze opisał Posen. Na razie, nie zawiodłem się. Widziałem zarowno dziwnych gości (tych co pod płaszczami na cichym skwerze nic nie noszą też) jak i dziwne panny (ubrane na czarno-grantowo, jak mundury identyczne czarne ciuchy i granatowe dodatki w idealnie tym samym kolorze ) , a taksówki, rzeczywiście, stoją wszędzie.
Stary rynek? Woaa! Starówka Warszawska może się schować, Poznań nie dał dupy, pokazał Polsce jak powinno wyglądać stare miasto. Stary Browar? Poznań znów dupy nie dał! Pokazał jak dobrze wydać pieniądze na centrum handlowe. To miejsce jest niesamowite. Wrrrć! nie-sa-mo-wi-te! (tu powinno być słowo 'totalnie', ale ograniczam). W porównaniu do Warszawskich:
-Blu Siti, może się schować
-Fort Wola, toż nikogo tam nie ma, poza tym jak to wygląda? a wielu, spyta się 'co to jest?'
-Wola park, a gdzie to w ogóle?
-Arkadia, plastikowo
-Promenada, eee, nie?
-Reduta, w cieniu Blu
-Złote kutasy? myślę że nazwa mówi sama za siebie.
Stary browar ma klimat. Stal, drewno wypalona glina (czyli cegła, której ilość aż przytłacza) i szkło. Mieszanka nieziemska. JA-CHCE-TAKI-BROWAR-U-SIEBIE alejuż! Swoją drogą, jak coś co ma 'browar' w nazwie może być niedobre?
...
ano!

'Jest tu kilka takich miejsc...'
o nich jutro.

Jeszcze tylko ostatnia myśl dzisiejszego dnia:
'studentki dają radę' - pomyślał Karaś patrząc się na ok22-letnią białogłową w obcisłych legginsach imitujących jeans.

Dobranoc.


Posen, dzien 2gi .(g15 27)
Sjesssta.
Ważna rzecz o której nie wspomniałem wczoraj. Akademik. Na pewno różny od tego w Gliwicach. Najsamprzód na kolana powalio mnie obwieszczenie:
w związku ze zniszczeniem drzwi oraz ścian każdemu zostaje potrącone z kaucji 10 złotych’ co w Gliwicach nie miałoby miejsca. Tam na 4tym piętrze, każde jedne drzwi miały dziurę, która służyła za spiołę. W toaletach tych drzwi w ogóle nie było, pod prysznicami brak zasłon, wszystko to wspólne (men/women kiego różnicy?), wszystko to udekorowane ściennymi malowidłami, które są niczym wisienka na torcie. To co łączy to miejsce z DS Elektronem, to napis ‘jebać legię’, który powitał nas zarówno tu, jak i tam, jako przejaw studenckiego zawołania, ostrzeżenia, czy może bardziej powiadomienia, kto tu jest z kim. Pokój, w przeciwieństwie to tego w Gliwicach był, jest i po naszym wyjściu będzie się dało przewietrzyć. Co jest wielką zaletą. Zwłaszcza patrząc na to, że znów naprzeciwko naszych drzwi jest jakieś miejsce wspólne. (tu kuchnia, tam kibel; btw właśnie gotują spaghetti bolognese). DS. AWF daje radę, poza paroma drobnymi szczególikami. Jak za pewne wszyscy wiemy, najwyższym czuekiem na Świecie to ja niet sem, wręcz można powiedzieć żem konus. A jednak. Zarówno łóżko jak i pościel jest za krótka. Ale to da się przeżyć. Bardziej dotyka mnie to, nie ma tu klimatu. W elektronie czuć było zastój czasowy, materia uwięziona w jednym miejscu dotrwała do XXI wieku w niezmienionej formie, tu… nie. Być może wpływ na ten brak klimatu ma też to, że dziś np. przyszła pani sprzątaczka i zaczęła ogarniać kuchnię. Zawsze wydawało mi się że w akademikach studenci walczą o jedzenie z żywymi kulturami bakterii. Tu… nie. Tu do boju przyszedł cif, ludwik czy inny vanish i całą florę wybił. Cywilizacja, która tak dobrze trzyma się w Elektronie, z którą kultura studentów walczy o przetrwanie, gdzie przezywają tylko najsilniejsi. Kultura bakterii, która jest kołem napędowym cywilizacji 4tego piętra, tu… nie-istnieje.

jest tu kilka takich miejsc
gdzie nie warto się pałętać



Posen , dzień 2gi.(g20 47)
Rozpatrzmy te dwa wersy pod dwoma aspektami. Raz, nie warto bo dostaniesz wpierdol. Z tego co się zorientowałem sporo takich miejsc. Most Rocha, bulwar nadwartański w nocy. Przyjechałem do Poznania w złym momencie roku. Zbyt długi dzień, powoduje, że ciężko mi powiedzieć cokolwiek o życiu tego miasta po zmroku. Drugi aspekt, nie warto, bo nie warto, bo nic tam nie ma. ... Kotokolwiek wie gdzie jest ulica Nieszawska? Dla nie zainteresowanych: na zadupiu. Czemu więc mięlibyście tam jechać? Ano, wydział Architektury. Wszyscy ci, którzy spodziewali się niewiadomo jak pięknego, niewiadomo jak okazałego budynku już dojeżdżając, czy dochodząc do celu będą wiedzieli, że mocno się zawiodą. Nie jest to budowla o której można powiedzieć ‘to ten obskurny szary budynek za wydziałem budowlanki!’, ale za to można powiedzieć ‘ta pieprzona podstawówka, tysiąclatka?’ i wiele się nie pomylimy. W każdym razie, miejsc gdzie nie warto się pałętać jest tu mało, tak przynajmniej na razie myślę.

I kilka takich miejsc
By zapomnieć…


Jeden z budynków przy ulicy Mostowej. Nie wiem kto, ani co miał na myśli projektując go. Jest na nim wszystko! Z każdego stylu po trochu (to oczywiście nie jest tak wielkie monstrum jak w Warsovii zwie się chyba ‘czarny kot’). Parter: połowa to typowy modernizm, szkło metal i beton (proporcje dowolne) druga połowa – mniej typowy modernizm; piętra: tu mamy powtórkę z historii, lecz by wydobyć głębie i nadać kontrast doprawiona lekkim modernizmem; zadaszenie: dekonstruktywizm (a co? Ja nie mogę takiego dachu sklecić?). A! zapomniałem o najważniejszym. Jest jeszcze STOŻEK, na dachu oczywiście. (Dopisek z dnia 4tego, g22 31: budynek jest dalej hujowy, może nie ma powtórki z historii na piętrach, za to ma sześcian na dachu. W parterze jest wycięta wielka dziura wsparta kolumnami, a przez nią, widać wspaniale współgrające z tym budynkiem... ajak? kamienice.)

… i pamiętać
Myślę, że o starym browarze nie muszę wspominać. Rynek? Pff, wiadomo.
Gdy pierwszy raz trafiłem na jeziorko Maltańskie, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Taaa:
-Co to kaczki są? Niee w zbyt równych odstępach są jak na kaczki,do tego tworzą proste linie.
Okazało się, że to boje. Boje wyznaczające tor dla kajaków. Gigantyczne jeziorko do sportów wodnych w środku miasta, właściwie tuż przy centrum (obok jest rondo środka, z drugiej strony zadupie, ale to i tak środek miasta). Wcześniej było Centrum Malta, czy też Malta Plaza – lepiej mi brzmi, na początku pomyślałem, że co za idiota postawił centrum handlowe w takim miejscu, potem dopiero okazało się że obok jest, mówią, najpiękniejsze miejsce w Poznaniu. Dziś, byłem tam w środku. Niesamowite. Pierwsze wrażenie? Miękko, biało, nowocześnie. Pomysł na fasadę – wow. Białe sufity świetnie kontrastują z ciemnymi sklepami. Wszystko uzupełnione jasnym drewnem. Całość wygląda nieziemsko.
Byłem też dziś w cytadeli. Miejsce przeogromne. Można tam uciec od zgiełku miasta, ocean trawy i cisza. A w tej ciszy…

poznańskie dziewczęta

Po pierwsze chciałbym powiedzieć, że WIEM o czym jest ta piosenka. Ale te dwa słowa na podtytuł, który ma jakoś porządkować notkę.
Cytadela, przywitała mnie morzem bikini. Raptem jedną parą, ale… głodnemu chleb na myśli i takie tam.
Jak wczoraj, dziś też spotkałem kobietę, która siedzi mi w mózgu, przez to, że nie była niczyją kopią (ta wczorajsza przez ‘wąsy samuraja’). Mógłbym pisać, że rude niezbyt długie włosy, którym rano dany był spokój i nie były przez godziny starannie układane i dalej. Ale po co? Skoro nikomu, nic to nie powie, mi tak, nikomu innemu. Za to miejsce gdzie ją minąłem było dość osobliwe. Najstarsza archikatedra w Polsce, miejsce z całą pewnością do zapamiętania, miejsce gdzie leżą Polski królowie od Mieszka I aż do Bogusława Pobożnego.
Idą ONA i ONA
Fruwają warkoczyki

Te też spotkałem : >

Ostatnie zdanie dzisiejszego dnia chodziło za mną od rana, po prostu obudziłem się (… wielki szerszeń wplątał mi się we włosy, obudziłem się na siedząco trzęsąc głową) i wiedziałem. Ale to jeszcze nie ono. Teraz będzie parafrazowany cytat innego zespołu, już nie poznańskiego, nie mniej jednak dobrze będzie oddawać to co się z mną teraz dzieje:
‘leże sobie bykiem, zimne piwo piję
nic nie muszę robić i tak sobie żyję’
O tej godzinie po prostu nie pijam mleka (dla dociekliwych)
Grabaż miał rację. Nie masz nic lepszego na świecie niż 20-stoletnie odsłonione nogi.
Dziękuję, dobranoc. Dokończę piwo, porysuję, do zobaczenia na egzaminie.


Posen, dzieć 3ci. (g18 24)
Większość wrażeń dzisiejszego dnia mógłbym napisać wczoraj. Zostały one napisane już dawno, i nawet nie przeze mnie.
'Już po godzinach szczytu
Wracam z radia, jestem lekko uwalony
Oczy mi się rozjeżdżają
Nie zgadzają mi się strony
Gołębie wydziobują okruchy dobrobytu
Między krzesłem a podłogą wszystko po staremu
Nieznośna lekkość butów
'
Zwłaszcza ostatni wers jest trafny Marzę tylko o tym , coby położyć się do łóżka, i po prostu leżeć, Ewentualnie wykąpałbym się jeszcze.
Jeszcze jedna rzecz, która przydarzyła mi się przed, może 15 minutami. Stoję sobie w szapo na przystanku i podchodzi do mnie koleś. Prosto z mostu, wali:
-Dzie kupiłeś ten cylinder?
Ja grzecznie odpowiadam, że w Szczecinku jest firma JABU (pokazując mu logo), ale że łatwiej znaleźć ich w necie. Potem dodaje jeszcze:
-Szapoklak – pokazując na czapkę.
-Kuba – wyciąga do mnie rękę
-Olek – odpowiadam – ale to… – wskazując na czapkę –… jest szapoklak.
Pozytywnie i legalnie. Tego wczoraj nie mógłbym przewidzieć. 

Posen, dzień 4ty.(g22 11)
WAKACJE!
Dziś, ostatni dzień. Skończyłem! Veni Vidi Vici.
Mój 1szy dzień wakacji spędziłem tak, jak chciałem spędzić jakikolwiek dzień od bardzo dawna. Mianowicie:
Robiłem to czego nie potrafią robić biali ludzie, to czego powinni zazdrościć Meksykanom, Hiszpanom. Nie robiłem NIC. Nie mrugałem, nie myślałem, nie ruszałem się. Jak roślina, po prostu byłem.
I tak przez 7 godzin :]

Przez te 7 godzin zorientowałem się jak bardzo zwracam uwagę na szczegóły wszystkiego i ile mogę z tych szczegółów powiedzieć o ludziach, których widzę.
Znów widziałem kobiety w czerni z granatem. Swego rodzaju klamra, Poznań przywitał mnie i pożegnał w podobny sposób.

(tu był bardzo długi kawałek wjeżdżający na kogoś, ale postanowiłem że swoje frustracje zachowam dla siebie, zwłaszcza że jutro znikną)





Byłem w tym mieście 4 dni. Moje… wszystko udało mi się streścić jedynie na 5 stronach. Było tego dużo dużo więcej. Ada wie, bo relacje z 2 dni opowiadałem jej z dwie (?) godziny, może więcej? Chyba chciałbym ją za to przeprosić, ten rozwięzły język. Sama jednak spytała się ‘jak było?’ skazując się na katuszę.