W ten sposób zacząłem mój ostatni rok we Wrocławiu, który w tym momencie stał się dla mnie miastem samotności. Samotny chodziłem po nocy i nad ranem wzdłuż Odry. Samotny spędzałem czas na uczelni. Wiedziałem, że jeszcze parę godzin i usłyszę jej głos. Jednocześnie spełniało się moje marzenie z dzieciństwa. Razem z kuzynem i naszą siostrą mieszkaliśmy blisko siebie. Kiedyś zwaliśmy się Największą Trójcą i właśnie wtedy byliśmy razem. Michał dzielił ze mna pokój. Kamilę spotykaliśmy na mieście. Oni ze swoimi połowami, ja w cyfrowym kontakcie z moją. A jednak. Czułem pustkę pośród tłumu. Czy udało nam się przetrwać tę próbę z M.? Tak.
Po raz pierwszy wróciłem do Wrocławia jakiś rok po skończeniu studiów i kilka miesięcy po rozstaniu. Kuriozalna sprawa. Musiałem odebrać pieniądze od zleceniodawcy. Nie było z nim kontaktu przez kilka miesięcy, a jako młody architekt czułem, że powinienem "dbać o swoje". Korzystając z okazji postanowiłem odnowić kilka znajomości z czasów, gdy tam mieszkałem.
Wjeżdżałem na stację Wrocław Główny z zupełnie innym podejściem niż wtedy, gdy opuszczałem ją - jak mi się wydawało - po raz ostatni. Witałem to miasto jako inaczej myślący człowiek. Nie niosąc brzemienia toksycznego związku, ponownie stałem się arogancki i nieliczący się ze zdaniem większości ludzi. Zmieniłem się. Wykorzystywałem siebie, sytuacje. Poszukiwałem radości - chwili szczęścia, oderwania się od rzeczywistości. Radość, nie przyjemność. Liczyły się szybkie efekty, krótkie momenty, a ich ilość miała rekompensować bóle 'następnych poranków' - chwil refleksji. Życie, miało toczyć się szybko i intensywnie. Celem było bycie w tempie niepozwalającym dogonić się przeszłości.
Dawno temu, za czasów liceum popełnilem tekst, w którym życie goniło nas po bieżni. Upadając brudziliśmy się. Oglądając się, przeszłośc doganiała nas. Czas, o którym dziś piszę, był momentem, w kórym nie istniało nic innego niż tylko szaleńczy bieg z głową patrzącą jedynie dwa metry przed siebie. Bieg, bez planu, bez projektowania trasy, bez przyszłości.
Pociąg zatrzymał się na peronie. Wysiadłem, zrobiłem 3 kroki w przód. Rzuciłem torbę na ziemię i pozwoliłem, by szary tłum mnie minął. Trzymając w ręku papierowy kubek z niedopitą kawą o smaku papieru serwowaną przez WARS, chłonąłem charakter wiaty wykończonej drewnem, halowej struktury, gigantycznej przestrzeni, w której rytm wyznaczały stalowe filary. Uwielbiam to miejsce. Głęboki oddech. Rozszerzone płuca, sprawiły, że wolność uderzyła we mnie z siłą jakiej dawno nie czułem. Zerwałem więzy Warszawy - wzbił się jakiś płaz w skorupie // sam sobie sterem, żegalrzem okrętem - te wersy z Ody do młodości dźwięczały mi w głowie. Stałem tam, a czas płynął gdzieś poza mną. Grafik był napięty, dobrze wiedziałem co muszę zrobić, gdzie pójść i jakie będą moje kolejne posunięcia. Jednak pozwoliłem sobie na zatrzymanie, a razem ze mną stanął czas. Życie przestało się toczyć i nie wykonywało żadnego ruchu. Od wolności zakręciło mi się w głowie to był dobry moment na kolejny wdech i razem z nim pierwszy krok poza warszawską klatką. Idąc przez część recepcyjną dworca nie zatrzymywałem się. Chwilę później przywitał mnie stary neon słowami "Dzień dobry we Wrocławiu".
- Dzień dobry Wrocławiu.
Niebieski, niskopodłogowy tramwaj o numerze 9 wiózł mnie do W01, a budynek dworca Wrocław Główny został gdzieś daleko za moimi plecami. Te rejony miasta nigdy nie były moimi ulubionymi. Wrocławska ulica Traugutta, w pewien sposób zawsze mnie przerażała. Uciec, oddalić się od moich niedoszłych kolegów po fachu. Dawno już marzenia o zostaniu kloszardem przepadły, jestem teraz w innym miejscu, gdzie indziej w życiu, te drzwi już zamknąłem. Uciec przed dawniej pożądaną alternatywą. Jak najszybciej!
Spotkanie z doktorem L. było nadzwyczaj przyjemne. Rozmawialiśmy o pierdołach jak dawni, w miarę dobrzy znajomi. Życie zawodowe? Oczywiście, że się pochwaliłem, a było czym. Akurat na warszawskich biurkach leżała u mnie przebudowa międzywojennej kamienicy na osiedlu Boernerowo. Temat interesujący dla nas oboga. Szybka kawa w wydziałowym barze, ciastko i bliski spacer do bankomatu. Po drodze mijaliśmy skwer przy Prusa. Miejsce, gdzie raptem kilka miesięcy wcześniej popełiłem swoje projektowe przestępstwo. Miejsce, gdzie raptem kilka miesięcy wcześniej, pijąc piwo na ławce obok konał mój niedoszły "współpracownik", a jego ziomkowie, jak gdyby nigdy nic strzelali w niebo kolejnymi kapslami. Dźwięk ostatniego tchnienia i otwieranej puszki piwa - tak kontrastujący z tragedią dziejącą się obok - wrył mi się w mózg wyrażnie i powracał za każdym razem, gdy przechodziłem obok bardzo konkretnego miejskiego mebla. O tej śmierci dowiedziałem się dopiero kilka dni później, była typowa dla tego miejsca. Umarł w ciszy tłuczonych butelek, pijackiego bełkotu i studenckich dywagacji dotyczących przestrzeni. Dobrą obrałem ścieżkę.
Bankomat, a potem kurtuazyjnie wróciłem z L na wydział. Było grubo przed południem, więc będąc wolnym nie śpieszyło mi się. Wypłata, oczywiście za mała, oczywiście nie pełna, ale ciążyła mi w portfelu wrzuconym gdzieś na dno torby. Poczułem lekki zawód na wspomnienie nocy przesiedzianych nad rysunkami, ale spokojnie mogłem odhaczyć jeden z punktów mojej wizyty w mieście.
Po wyrażeniu chęci na dalszą współpracę, podziękowaniu za dotychczasową, stałem przed głównym wejściem na W01 i patrzyłem jak rude włosy L., podobnie jak cała jego sylwetka, znika za ciężkimi dwuskrzydłowymi wrotami wydziału. Za mną, park Tołpy. Duży szczur wbiegający do wody i płynący przez jezioro na wyspę. Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie tamtego wieczora. Uciekam, nie mam po co tu być, nie chcę. Rynek starego miasta, to miejsce, w którym teraz powinienem się znaleźć.
(...)
Ostry błękit nieba. Zimne promienie południowego słońca, padające na moje plecy. Przede mną średniowieczna architektura miasta. Gdzieś obok mnie (po lewej) plac Solny i feeria barw z kwiecistych straganów. Nigdy tam nic nie kupiłem. Może powinienem. Może. Nie zrobiłem tego. W bloku śródrynkowym w południowo-zachodnim jego narożniku znajduje się jeden z większych skarbów wrocławskiego rynku. Spiż. Siedzę, wygodnie na ławce, oparty łokciami o stolik kariawnianago ogródka, w ręku oszroniony kufel z miodnym. Nie znoszę słodkiego piwa, ale nie tu. Pierwszy raz jego wilgodny, słodki smak poczułem studiując jeszcze w Poznaniu. Przyjechałem tu specjalnie na spotkanie z Największą trójcą po skończonej sesji. Zaczęliśmy własnie w Spiżu. Następnie przeszliśmy niedaleko obok, do Salvadore. Później poznałem legendę wyspy Słodowej. Na koniec wieczora, jako student architetkury nie mogłem odmówić sobie zobaczenia Hali stulecia, choćby w ciemnościach nocy. To był mój pierwszy kontakt z tym miastem jako dorosły człowiek. Był najlepszy jaki mogłem sobie wyobrazić, bo był namiastką marzeń dzieciństwa. Miasto było nasze. Byliśmy tam przede wszystkim my, jeszcze jacyś losowi znajomi Kamili i Michała, ale to się nie liczyło. Pełzliśmy rojem, zdobywając kolejne bastiony alkoholowej eskapady. Młodość pomieszana z promilami we krwi dodawała nam pewności i odwagi. Ta sama mieszanka tłumiła głopotę. Dość powiedzieć, że z Michałem zwiedzaliśmy wnętrza Hali Stulecia. Dziś piszę te słowa, a obok mnie stoi na półce największy suwenir tamtego wyjazdu. Tabliczka ewakuacyjna z wymazanymi na niej pijackim gestem w ciemnościach słowami:
"hala 100lecia
27/28 IV'12
0126
Wrocław"
Miodne stojące przede mną wywołało wspomnienia tej nocy. Będąc starszy, mądrzejszy o poranną panikę tamtych wydarzeń wiedziałem, że dzisiejszy wieczór zakończy się zupełnie inaczej. Ani Michał, ani Kamila nie wiedzieli, że jestem w mieście. Planu nie było, ale rzeczywistość nie skręcała w tę stronę.
Dula była moją znajomą, którą poznałem na projektowaniu architektury przemysłowej podczas pierwszego semestru studiów na W01. W czasie wolnym pracowała jako hostessa na pokazach samochodów, promocji produktów czy czegoś w tym stylu. Nie jest tajemnicą, że kobiece nogi są moją największą słabością, a Dula.. miała nogi do samego piekła. To wystarczyło, aby zwrócić moją uwagę już w pierwszych chwilach, gdy pojawiła się w sali. Po zamknięciu drzwi skierowała swoje kroki w moją stronę. Nie wiem, czemu, ale ze wszystkich wolnych miejsc wybrała te, po mojej prawej stronie. Próbowałem wtedy ukryć lekką panikę, skrępowanie powstałą sytuacją.
- Adrianna
- Aleksander
- Wiesz co będziemy w ogóle robić na tym projekcie?
- Tak się składa, że wiem.
Zaczęło się w ten, bardzo niewinny, sposób. Wtedy miałem swoją M., czekającą na mnie w kamienicy przy Czerwonego Krzyża.
Zamówiłem kolejne miodne. Dziś pijąc Bosą Rosę wspominam słodycz połączoną z idealnie wyważonym ciężarem temtego browaru. Tarcza słońca przesunęła się na południowo-zachodnią część nieboskłonu, niezmieniając nic ze swojego zimnego charakteru. Niebo lekko zasnuło się szeroko rozmytymi chmurami i nabrało koloru błękitu tłumionego białym filtrem. Gdzieś daleko pojawiła się Dula. Zauważyłem ją, gdy wyszła zza węgła bloku śródrynkowego i mijała fontannę, która w swoim projektowym zamysle miała przedstawiać góry, a spływająca woda po tafli szkła przywodzić ma na myśl albo wysokogórskie lodowce, których w tej części kraju po prostu nie ma, albo dynamiczny charakter górskiej pogody. Sam nie wiem. Dość, że ten szczyt kiczu - zdehumanizowana instalacja - jest tak niebezpieczna w użytkowaniu, że postawiono obok niej "zakaz wchodzenia do fontanny" i jest obserwowana całą dobę przez kamery i strażników miejskich.
- Czeeść.,..
- No he..
- ... ileśmy się nie widzieli!
Po odegraniu typowej, powitalnej scenki, której celu nigdy nie rozumiałem (jakby nie można było po prostu opwiedzieć "no hej!"), A. poszła zamówić piwo. Usiadłem więc. Zdążyłem jedynie rzucić "no trochę" w stronę jej pleców. Lekko poirytowany więc, pozwoliłem, by miodne zwilżyło moje gardło, a kolejna porcja alkoholu wycięła następne komórki mózgu, skupiłem się ponownie na przestrzeni mnie otaczającej.
Usiadła kolo mnie. Po prawej stronie, podobnie jak na pierwszych zajęciach.
- Za spotkanie.
- Cóż! Za spokanie więc!
Dula ubrana była niestosownie do pogody. Znała mnie na tyle, by wiedzieć, że nie jestem osobą, która daje się zamykać bez celu w czterech ścianach. Chłód (lub raczej "rześkość") nie była dobrym powodem, natomiast argumentem, by zostać na zewnątrz z całą pewnością było słońce. Ona, w dopasowanym czarnym topie odkrywającym ramiona ratowała się, by nie zmarznąć tkaną, wełnianą narzutką, jednocześnie dbając o to, by wspomnianych ramion mimo zimna nie zakryć.
Jej pierwsze piwo spędziliśmy przy typowej gadce-szmatce. "Co u ciebie./ A no dobrze, Pracuję tu i tu, robię to i to, Ty? / A tak sobie, próbuję cośtam, robię to i to, staram się załatwić tamto./ No ale chyba da się coś zrobić z tym, żeby zmienić to i owo?/ Nie no pewnie! Staram się, haha!/ Ble ble ble./ W ogóle, jak się zapatrują na ten dyplom u ciebie? / A wiesz, że dobrze?! Generalnie nie ma problemu ze znalezieniem pracy, stawki są takie a takie." (Rozmowa o stawkach często przewija się wśród młodych ludzi, po tych samych studiach, którzy zdecydowali się rozpocząć swoje życie zawodowe w różnych miastach.) O niczym.
Wstałem i przy barze uzupełniłem szkło. Dula czekała na mnie przy naszym stoliku, wyprężona, napięta. Czuła się pewnie. Nasza znajomość z zajęć, nasze spotkania z Prusa, dawały jej pewność. Swoje nogi eksponowała w typowy dla siebie sposób. Dobrze skrojone, lekko wytarte jeansy kształtowały dwie jońskie kolumny w nich ukryte. Wracając wyrzuciła je przed siebie, siadając bokiem do stolika, w taki sposób, by mieć pewność, że ten ruch zauważę. Dołączając do niej, wypomniałem jej to. Drugie piwo A. spędziliśmy opierając się o stolik prowadząc rozmowę o życiu prywatnym. "Jak tam z M.? / A no tak i tak, wydarzyło się to i to./ To smutne, byliście piękni./ Z zewnątrz może tak to wyglądało, teraz moje życie jest takie, a takie. Nic ciekawego, nie chce mi się o tym gadać, Ty?/ A ja jestem tu i tu, jest tak i tak, ble ble ble. Ble?/ A no ble ble, Ble ble ble. Ble" Z mojej strony suche fakty i ucięcie tematu. Ona, rozgadała się. W czasie swoich wywodów, jej napięcie jeszcze wzrosło. Poprawiła swoją pozycję, tak, by bardziej wyeksponować dekolt. Siedziałem tam więc, słuchałem jej, mając świadomość, że dziewczę to, chce zaimponować mi swoimi suchymi jak suszone śliwki, choć kusząco kształtnymi, piersiami. Zatopiony w swoich myślach, odczuwałem przestrzeń i jednym uchem słuchałem tego co ma mi do powiedzenia. Łapiąc się jedynie fragmentów zainteresowania jej wywodem ciągnąłem tę rozmowę dalej. Gdy piliśmy jej trzecie piwo, rozmowa przeszła na plany o przyszłości...
Jedna z kamienic w zachodniej pierzei wrocławskiego rynku ma iluzoryczne okno - namalowane na elewacji. Architektura tego miejsca jest na tyle dobrze zrobiona, że nie wiedząc o tym, ani nie przyglądając się zbytnio, jesteśmy w stanie uwierzyć - kupić ułudę. Zabieg ten jest spowodowany jest geometrią dwuspadowego dachu tej kamienicy. Moje zainteresowanie tym co ma do powiedzenia, było własnie taką fantasmagorią. Zadawałem pytania, prowadziłem rozmowę. Mówiłem, że to ciekawe, "mów mi więcej!". Choć myślami byłem gdzie indziej. Czułem satysfakcję, że jestem w tym miejscu, z TAKĄ kobietą, że spędzamy razem czas i dobrze nam to wychodzi. Chełpiłem się spojrzeniami innych, chełpiłem się zazdrością jaką wywołuje moja towarzyszka na twarzach gawiedzi. Takiego wzroku nie widziałem od czasów pierwszego roku, gdy z poznańskiej Warki wychodziłem z An., J. i P. do akademika. Wtedy, spojrzenia te były całkowicie błędne, teraz... niekoniecznie.
- Napijmy się czegoś innego, choćmy do Antidotum.
Pieniądze, które dostałem wcześniej tego dnia, w moim pojmowaniu rzeczywistości były i tak już stracone. Jadąc do Wrocławia, zakładałem, że ich nie dostanę, więc nie miałem nic do stracenia.
-Dobra, ale najpierw zachaczymy o Guinessa z cydrem, potrzebuję czegoś kwaśnego.
Dula za czasów studiów pracowała w Antidotum. Znając mój smak, dobrze wiedziała co powinniśmy zamówić, aby pasowało nam obojgu. Dobrze jest mieć swoja barmankę. Pomagając w poznańskim Tannersie dobrze znałem zwyczaje i zachowanie przy barze, sam też wiedziałem czym zwilżyć swoje gardło, by sprawiało to tylko przyjemność. Pobyt w tym miejscu... był udany.
Barmański światek jest zamknięty i w każdym mieście wygląda tak samo. Z Antidotum przenieśliśmy się do Starego Klasztoru, a po zamknięciu tego, gdzieś dalej.
- Ty w ogóle, gdzie dziś śpisz?
-Dziś? Akurat u Ciebie.
Nie wiem czy to pewność, podbita spojrzeniami tłumu, alkohol czy arogancja spowodowała, że tę noc skończyłem w niewielkiej kawalerce, w starej kamienicy, gdzieś przy Psich Budach. Mieszkanie wykończone w bieli, w dobrym guście, w nowoczesnym stylu. Meble na wysoki połysk, których nigdy nie kupiłbym do siebie, białe panele, wysoki sufit. To wszystko sprawiło, że poczułem głęboki spokój i wiedziałem, że to - dziś - jest moje miejsce.
Straciłem A. z oczu gdzieś za drzwiami do sypialni. Zostałem więc sam w niewielkim przedpokoju. Pojawiła się nagle, podobnie jak nagle zniknęła. Tym razem bez narzuty. Jej jasna cera zlewałaby się z bielą wnętrza, gdyby nie długie czarne włosy stanowiące o konturze jej sylwetki. Czarny top i granatowe jeansy tylko podkreślały jej figurę. Oparła się o framugę, wytężając miednicę w przeciwną stronę.
- Noo, wyskakuj z trampek.
- Wrap your legs around my neck.
Po co to wszystko?
Zawze starałem się zrobić w tych tekstach jakieś stęple mojego umysłu.
Prawie dwa lata od opisywanego dnia, wróciło to do mnie. Wróciło wczoraj.
I jedna myśl, utrzymuje mnie na powierzchni.
"Każdy z nas ma czarne karty w swojej historii. Grunt, by w tych czarnych kartach pozostać człowiekiem"
Radość, jest krótkotrwała. Potrafi zacząć uwierać dłuższą lub krótszą chwilę później.
Tamten dzień od początku do końca, był przyjemnością - bez wątpliwości.
Następnego dnia obudziliśmy się o chorej godzinie w zalanej słońcem sypialni. Siedząc nago na pododze, nasze nogi tworzyły gordyjski węzeł. Wsłuchani w "Tą naszą młodość" w wykonaniu Organka, oboje mięliśmy świadomość, że któreś z nas w końcu będzie musiało go przeciąć. Byliśmy pewni, że to co się stało już się nigdy nie powtórzy. Tego ranka oboje przeżywaliśmy drugą młodość, pierwszą zostawiając gdzieś ponad nami na łóżku. Siedzieliśmy tak tam, zamknięci w czterech ścianach, z dziką satysfakcją ukryta gdzieś w zaroślach naszych mysli. Nie wypoczęci, zawstydzeni dzikością młodości. Spadli z rajskiej dziedziny ułudy. Dawniej w jedności silni i rozumni szałem. Tego ranka zamrożeni w brutalności świata dorosłych i obowiązków, chętni, by wyrwać mu jeszcze moment. Piękni, spełnieni... i jednocześnie puści w środku. Napięcie, które było w nas od pierwszej rozmowy, narastająće przez całe półtora roku studiów, a potem wyzwolone w namiętności szale. Prysło. Nasza historia z A. rozpoczęła się dnia poprzedniego, skończyła tamtego ranka, gdy po muzycznej orgii i pełnym zaufania prysznicu musięliśmy zamknąć między sobą drzwi. Choć niechętnie, choć łapiąc siebie wzrokiem do samego końca. Spanikowani zmniejszającą się szczeliną pomiędzy framugą a drzwiami. Byliśmy pewni. Tacy się rozstaliśmy tego dnia.
Dziś nie wracamy do tamtego.
Rozmawiamy o wszystkim i o niczym.
Wiem co robi A, wiem co u niej.
Ona wie o mnie tyle na ile jej pozwalam.
W dalszym ciągu piękni i młodzi, choć w tej relacji, młodzi młodością drugą.
Pewni swojego człowieczeństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz