niedziela, 5 grudnia 2010
Podróż po umyśle
-Siema.
-Cześć! -powiedziałem uśmiechając się pod nosem.
-Idziemy?
-Taak, chodźmy.
Przed nami był gigantyczny, przeszklony, gładki budynek, z którego wylewały się snopy światła. Zbliżaliśmy się do wejścia, szklanego, tak samo jak 90% przedniej elewacji. Weszliśmy do środka, nie było jakoś przesadnie ciepło, co więcej nie było wcale cieplej niż na zewnątrz w tę bezchmurną i bez księżycową noc. Ogrom ludzi przytłoczył nas. Wszędzie ktoś był, zwykli ludzie, ubrani najnormalniej w świecie. Ogrom czynności które wykonywali również był nie do zniesienia. Jednak szliśmy po żółtej podłodze otoczeni czerwonymi ścianami i widokiem zza okien, które zastępowały jedną z nich, biały sufit wydawał się zawieszony tuż nad naszymi głowami, jednak żaden z nas nie czuł się klaustrofobicznie, raczej pewnie, nie potrafiliśmy ocenić, czy jest nam zimno, czy nie. Szliśmy dalej, potem po ciemnych schodach na górę, mijaliśmy kolejne biurka, kolejnych ludzi, którzy trzymali w rękach laptopy, pisząc jakieś programy. Znów schodami w górę. Były kompletnie różne od całego otoczenia, pasowały tu jak pięść do nosa. Wąskie, obudowane ścianami w kolorze świeżego betonu. Brak światła sprawiał, że nie widzieliśmy ich końca. Ruszyliśmy. Strome i bez poręczy, żaden z nas nie czuł tu się pewnie. Ostatecznie osiągnęliśmy szczyt. Ciemny pokój oświetlony tylko niebieską poświatą kilku laptopów, odbicia ekranów w okularach ludzi siedzących przed nimi, ciemne zarysy mebli, biurek, ław - tylko tyle było w nim widać. Staliśmy w cieniu parę kroków od schodów spoglądając w przestrzeń. Na ścianie wisiał modernistyczny kinkiet, a ja zastanawiałem się czemu nie jest włączony. Sufit, teraz w kolorze ciemnego ugru już nie tylko wydawał się być zawieszony tuż nad nami, ale nawet był paręnaście centymetrów niżej. Zastanawiałem się, czy jego biały kolor na niższych poziomach nie był spowodowany lampami, które nie wiedzieć czemu tu, nie świeciły. Czułem się dziwnie, z jednej strony przytłoczony, z drugiej, wiedziałem że nic mi się nie stanie. Nagle poczułem czyjeś ramiona na szyi, pęd ciała osoby która się na mnie rzuciła był niewielki jednak lekko się zachwiałem.
-Hej -powiedział średniomiły kobiecy głos, a ja poczułem oddech na policzku - choć ze mną.
Odwróciłem się metalowymi, szerokimi schodami schodziłem 2 piętra w dół, nawet nie chwytając poręczy. Znaleźliśmy się na dole przed wejściem do tego dziwnego płaskiego budynku.
-Chaber, idziesz z nami? -spytałem się patrząc na rudowłosego, piegowatego chłopaka, trochę tylko ode mnie niższego, który teraz stał na betonowym czymś, co wyglądało jak ślad po wbitym w ziemię pod dziwnym kątem klinie, niżej było przez szkło widać piwnicę budynku.
-Niee -odpowiedział- zostanę tutaj.
Po jego twarzy widziałem, że wolałby żebym został, mięliśmy w końcu coś zrobić. Odwróciliśmy się z K. i poszliśmy przez betonowy, szeroki most na końcu którego znajdowało się wejście zostawiając inżynierów dźwięku, architektów atomów, konstruktorów powietrza i malarzy słów za plecami. W końcu znaleźliśmy się na skwerze, księżyc świecił jasno, a nie było chmur, więc wyraźnie było widać drzewa, alejki, ławki z kutego żelaza, fontannę znajdującą się w samym środku i nawet statuę przedstawiającą małego chłopca z kuszą w ręku. Stanęliśmy. K. odwróciła się do mnie. Z jakiegoś powodu, wiem że ten skwer był ważny, że był istotny, jednak nie mam pojęcia dlaczego właśnie on, tak zapadł mi w pamięć, nic tam się nie wydarzyło, K. ruszyła dalej. Przebijała się pomiędzy ludźmi. Miałem trudności żeby za nią nadążyć, na szczęście była ubrana w bordowy szlafrok obszyty na brzegach białą taśmą. Ludzie na Chmielnej street (tak, ta sama Chmielna street przy której jest sex shop gdzie sprzedają filmy, TE filmy, z napisami oraz legendarne dwie ciastkarnie, gdzie cudem jest dostać pączki z toffie) bardzo z nią kontrastowali. Oni ubrani jak na XXI wiek przystało zupełnie nie zwracali uwagi na dziewczynę jakby wyciągniętą z renesansu. Jeszcze nie minęliśmy ulicy Zgoda gdy K. szybko skręciła w lewą stronę w kierunku Złotej.. Przeszedłem przez bramę i znalazłem się w długiej alejce po kostki w błocie. Po obu jej stronach niskie budki drewniano-blachofaliste. Szedłem dalej aż do jej końca i skręciłem znów w lewo. Moje kroki zadudniły na solidnym drewnianym molo, księżyc świecił mocno, podobnie jak gwiazdy. Co jakiś czas płonęła latarnia, do pomostów przycumowane były statki. Ludzi nie było zbyt wielu, gdzieniegdzie między beczkami leżał jakiś pijak, albo bezdomny. Było cicho, moje kroki były monotonne tak bardzo, że po pewnym czasie wydawały się zlać z otoczeniem, wpasować się w naturalny spokój, były niezauważalne, powietrze co jakiś czas przecinało skrzypienie starych nadwyrężonych lin, których były setki na znajdujących się wokół statkach. Woda była płaska, jednak żadna z gwiazd nie odbijała się w niej, tylko księżyc rysował się na niej białą kreską. Szedłem wybrzeżem dosyć długo. Powoli domy stawały się coraz wyższe. W końcu miały wysokość kilku pięter, w końcu, zaczęły wyrastać po obu stronach. Spostrzegłem ubranie K., skręciła. Biegłem, żeby ją dogonić. Poraz kolejny skręciłem z Chmielnej sztrase w lewo, przeszedłem przez bramę, trafiłem do wilgotnej alejki. Dokoła mnie wznosiły się niewielkie budki z drewna. Gdyby wznieść się ponad nie, to morze blachy falistej posiekane byłoby licznymi, błotnistymi alejkami. Było ciemno i pusto. Tylko jedna z budek była otwarta i paliło się w niej światło do niej weszła K.
Przez coś, co można by nazwać drzwiami na ścianie zobaczyłem kilkanaście par damskiej bielizny w następujących kolorach cukierkowo-pudrowych: żółtym, różowym, niebieskim, zielonym i paru innych, których nie jestem w stanie określić. Po dłuższej chwili wahania, wszedłem do środka. Było biało i czysto, Po lewej stronie, za ladą stała bladolica ubrana cała na czarno, z glanami na nogach, czarnymi ustami i granatowymi, prostymi włosami do ramion dziewczyna. Za nią w głębi zobaczyłem K. ubraną w dżinsy i jakiś Ti-szort. Nie zastanawiając się podniosłem część lady i przeszedłem do dalszej części sklepu wielkości, powiedzmy Carefourra express. Zrobiliśmy zakupy. K. połączyła niebieskie, plastikowe wózki za pomocą metalowego haczyka.Jeden z nich wypakowany był po brzeg różnymi rzeczami, drugi na kartonowej podstawce nasypaną miał górę makaronu. Minęliśmy dziewczynę zza lady i wyszliśmy z budki na ulicę. Już chyba świtało, pomarańczowa, zakurzona ulica. Po drugiej stronie stała zabudowa typowa dla ameryki z czasów końca rewolucji przemysłowej. Pchałem przed sobą wózki, gładko zjechały po betonowym krawężniku na ulice zrobioną z wydeptanego piachu, zajeżdżoną przez konie i dyliżanse. Przejechałem z wózkami na drugą stronę i wepchnąłem pierwszy z nich na wysokiego, opalonego i nieogolonego mężczyznę. Ubrany był w wytarte dżinsy i podarty, szary, brudny podkoszulek. Czarne szelki podciągały spodnie na tyle wysoko, że widać było że nie ma butów. Wydarł się na mnie, żebym uważał, K. poradziła mi, żebym lepiej ciągnął wózki, a nie je pchał. Tak też zrobiłem, wciągając je na chodnik wywrócił się drugi z nich i wysypał cały makaron. Odczepiliśmy go więc i szliśmy obok siebie w milczeniu. Skręciliśmy prawo, gdzie był szeroki odstęp pomiędzy domami. Widok gigantycznego torowiska nie sprawił mi jakiegoś wielkiego szczęścia, w końcu ciągnąłem ten głupi wózek. Miałem nadzieję, że cel nasz jest gdzieś niedaleko. Niestety. Po pewnym czasie, na naszej drodze stanął pociąg. K. przeszła przez otwarty wagon do przewozu bydła. Śmiesznie patrzyło się na nią gdy próbuje wejść do niego w wielkiej sukience i z parasolką w ręku. Razem wciągnęliśmy wózek z zakupami do wagonu.
-Teraz najważniejszy jest odpowiedni moment -usłyszałem.
Moment na co?
Złapałem wózek i czekałem.
-Już!
Skoczyliśmy na tor obok. Wózek poszybował za mną, z taką gładkością jakby był balonikiem z helem. Wylądowaliśmy i nic się nie stało. Idziemy dalej.
W końcu dochodzimy do drewnianego peronu stojącego prostopadle do torów. Stawiam na nim wózek i przepakowywujemy rzeczy do dziwnej skrzynki stojącej koło kozła zaporowego. Więc przenosiłem rzeczy z wózka stojącego na zielonym, drewnianym peronie do tego dziwnego pudełka na kółkach. Na horyzoncie pojawił się obłok pary z lokomotywy. K. kazała mi się pośpieszyć, a sama zaczęła coś przestawiać przy koźle. Lokomotywa zbliżała się coraz szybciej, co gorsza wcale nie zwalniała. Pomyślałem, że nie wyhamuje i wpadnie w nas. Pomyślałem to na całe gardło do K. Nie było nic słychać, nie mówię oczywiście o moich słowach których kontur wyraźnie oddzielał się od otaczającego je świata, mam na myśli odgłosy wytworu człowieka napędzanego parą który to w nas jechał, ni myśląc o tym, by zwolnić. Słońce oświetlało pomarańczowo-różowe, gęste chmury kłębiaste, które przewalały się topornie na fioletowym niebie. W oddali płaskowyż spod którego przyjechała lokomotywa był jednakowo oświetlony, jednakowo gładki, podczas gdy maszyna nabierała coraz więcej detalu i jechała dużo za szybko, niż nakazywałby zdrowy rozsądek w pobliżu dworca, przy którym, jak myślałem, miała się zatrzymać. Byłem lekko zaniepokojony jej szybkością, bo wątpiłem, by kozioł mógł zatrzymać pociąg w pełnym pędzie. Gdy był on jakieś 100m od nas K. wciąż robiąca coś przy bliżej nie określonej aparaturze, pociągnęła za ubrudzoną starym smarem i piachem wajche, co spowodowało, że przestawiła się zwrotnica na tor obok, na tor gdzie nie było kozła. ‘Co ty robisz?!’ zrodziło się w mojej głowie, ale nie zdążyłem nic powiedzieć. W jednej sekundzie lokomotywa zjechała na drugi tor i zatrzymała się dokładnie tam, gdzie kończyły się tory, wbrew jakimkolwiek zasadom fizyki, stanęła natychmiast, w miejscu! Ciśnienie jakie wytworzyła przy tym odrzuciło mnie. Uderzyłem plecami w peron. Widziałem K. jak podłącza skrzynkę z rzeczami do sprzęgu z przodu lokomotywy. ‘Będzie to pchać?’ pomyślałem, ale nic nie wydobyło się z moich ust.
-Tak, ale to nie ma znaczenia. -odparła K.- dziękuję.
Leżąc tam, pod zielonymi deskami peronu, patrzyłem jak K. wsiada z ziemi do wagonu w swojej kremowej sukni i z parasolką z wielką gracją. Czy odjechała i dokąd, nie wiem. Bo wszystko się kończyło.
Dobra, śniło mi się to wczoraj, kto odważy się to zinterpretować?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz