niedziela, 5 grudnia 2010
Podróż po umyśle
-Siema.
-Cześć! -powiedziałem uśmiechając się pod nosem.
-Idziemy?
-Taak, chodźmy.
Przed nami był gigantyczny, przeszklony, gładki budynek, z którego wylewały się snopy światła. Zbliżaliśmy się do wejścia, szklanego, tak samo jak 90% przedniej elewacji. Weszliśmy do środka, nie było jakoś przesadnie ciepło, co więcej nie było wcale cieplej niż na zewnątrz w tę bezchmurną i bez księżycową noc. Ogrom ludzi przytłoczył nas. Wszędzie ktoś był, zwykli ludzie, ubrani najnormalniej w świecie. Ogrom czynności które wykonywali również był nie do zniesienia. Jednak szliśmy po żółtej podłodze otoczeni czerwonymi ścianami i widokiem zza okien, które zastępowały jedną z nich, biały sufit wydawał się zawieszony tuż nad naszymi głowami, jednak żaden z nas nie czuł się klaustrofobicznie, raczej pewnie, nie potrafiliśmy ocenić, czy jest nam zimno, czy nie. Szliśmy dalej, potem po ciemnych schodach na górę, mijaliśmy kolejne biurka, kolejnych ludzi, którzy trzymali w rękach laptopy, pisząc jakieś programy. Znów schodami w górę. Były kompletnie różne od całego otoczenia, pasowały tu jak pięść do nosa. Wąskie, obudowane ścianami w kolorze świeżego betonu. Brak światła sprawiał, że nie widzieliśmy ich końca. Ruszyliśmy. Strome i bez poręczy, żaden z nas nie czuł tu się pewnie. Ostatecznie osiągnęliśmy szczyt. Ciemny pokój oświetlony tylko niebieską poświatą kilku laptopów, odbicia ekranów w okularach ludzi siedzących przed nimi, ciemne zarysy mebli, biurek, ław - tylko tyle było w nim widać. Staliśmy w cieniu parę kroków od schodów spoglądając w przestrzeń. Na ścianie wisiał modernistyczny kinkiet, a ja zastanawiałem się czemu nie jest włączony. Sufit, teraz w kolorze ciemnego ugru już nie tylko wydawał się być zawieszony tuż nad nami, ale nawet był paręnaście centymetrów niżej. Zastanawiałem się, czy jego biały kolor na niższych poziomach nie był spowodowany lampami, które nie wiedzieć czemu tu, nie świeciły. Czułem się dziwnie, z jednej strony przytłoczony, z drugiej, wiedziałem że nic mi się nie stanie. Nagle poczułem czyjeś ramiona na szyi, pęd ciała osoby która się na mnie rzuciła był niewielki jednak lekko się zachwiałem.
-Hej -powiedział średniomiły kobiecy głos, a ja poczułem oddech na policzku - choć ze mną.
Odwróciłem się metalowymi, szerokimi schodami schodziłem 2 piętra w dół, nawet nie chwytając poręczy. Znaleźliśmy się na dole przed wejściem do tego dziwnego płaskiego budynku.
-Chaber, idziesz z nami? -spytałem się patrząc na rudowłosego, piegowatego chłopaka, trochę tylko ode mnie niższego, który teraz stał na betonowym czymś, co wyglądało jak ślad po wbitym w ziemię pod dziwnym kątem klinie, niżej było przez szkło widać piwnicę budynku.
-Niee -odpowiedział- zostanę tutaj.
Po jego twarzy widziałem, że wolałby żebym został, mięliśmy w końcu coś zrobić. Odwróciliśmy się z K. i poszliśmy przez betonowy, szeroki most na końcu którego znajdowało się wejście zostawiając inżynierów dźwięku, architektów atomów, konstruktorów powietrza i malarzy słów za plecami. W końcu znaleźliśmy się na skwerze, księżyc świecił jasno, a nie było chmur, więc wyraźnie było widać drzewa, alejki, ławki z kutego żelaza, fontannę znajdującą się w samym środku i nawet statuę przedstawiającą małego chłopca z kuszą w ręku. Stanęliśmy. K. odwróciła się do mnie. Z jakiegoś powodu, wiem że ten skwer był ważny, że był istotny, jednak nie mam pojęcia dlaczego właśnie on, tak zapadł mi w pamięć, nic tam się nie wydarzyło, K. ruszyła dalej. Przebijała się pomiędzy ludźmi. Miałem trudności żeby za nią nadążyć, na szczęście była ubrana w bordowy szlafrok obszyty na brzegach białą taśmą. Ludzie na Chmielnej street (tak, ta sama Chmielna street przy której jest sex shop gdzie sprzedają filmy, TE filmy, z napisami oraz legendarne dwie ciastkarnie, gdzie cudem jest dostać pączki z toffie) bardzo z nią kontrastowali. Oni ubrani jak na XXI wiek przystało zupełnie nie zwracali uwagi na dziewczynę jakby wyciągniętą z renesansu. Jeszcze nie minęliśmy ulicy Zgoda gdy K. szybko skręciła w lewą stronę w kierunku Złotej.. Przeszedłem przez bramę i znalazłem się w długiej alejce po kostki w błocie. Po obu jej stronach niskie budki drewniano-blachofaliste. Szedłem dalej aż do jej końca i skręciłem znów w lewo. Moje kroki zadudniły na solidnym drewnianym molo, księżyc świecił mocno, podobnie jak gwiazdy. Co jakiś czas płonęła latarnia, do pomostów przycumowane były statki. Ludzi nie było zbyt wielu, gdzieniegdzie między beczkami leżał jakiś pijak, albo bezdomny. Było cicho, moje kroki były monotonne tak bardzo, że po pewnym czasie wydawały się zlać z otoczeniem, wpasować się w naturalny spokój, były niezauważalne, powietrze co jakiś czas przecinało skrzypienie starych nadwyrężonych lin, których były setki na znajdujących się wokół statkach. Woda była płaska, jednak żadna z gwiazd nie odbijała się w niej, tylko księżyc rysował się na niej białą kreską. Szedłem wybrzeżem dosyć długo. Powoli domy stawały się coraz wyższe. W końcu miały wysokość kilku pięter, w końcu, zaczęły wyrastać po obu stronach. Spostrzegłem ubranie K., skręciła. Biegłem, żeby ją dogonić. Poraz kolejny skręciłem z Chmielnej sztrase w lewo, przeszedłem przez bramę, trafiłem do wilgotnej alejki. Dokoła mnie wznosiły się niewielkie budki z drewna. Gdyby wznieść się ponad nie, to morze blachy falistej posiekane byłoby licznymi, błotnistymi alejkami. Było ciemno i pusto. Tylko jedna z budek była otwarta i paliło się w niej światło do niej weszła K.
Przez coś, co można by nazwać drzwiami na ścianie zobaczyłem kilkanaście par damskiej bielizny w następujących kolorach cukierkowo-pudrowych: żółtym, różowym, niebieskim, zielonym i paru innych, których nie jestem w stanie określić. Po dłuższej chwili wahania, wszedłem do środka. Było biało i czysto, Po lewej stronie, za ladą stała bladolica ubrana cała na czarno, z glanami na nogach, czarnymi ustami i granatowymi, prostymi włosami do ramion dziewczyna. Za nią w głębi zobaczyłem K. ubraną w dżinsy i jakiś Ti-szort. Nie zastanawiając się podniosłem część lady i przeszedłem do dalszej części sklepu wielkości, powiedzmy Carefourra express. Zrobiliśmy zakupy. K. połączyła niebieskie, plastikowe wózki za pomocą metalowego haczyka.Jeden z nich wypakowany był po brzeg różnymi rzeczami, drugi na kartonowej podstawce nasypaną miał górę makaronu. Minęliśmy dziewczynę zza lady i wyszliśmy z budki na ulicę. Już chyba świtało, pomarańczowa, zakurzona ulica. Po drugiej stronie stała zabudowa typowa dla ameryki z czasów końca rewolucji przemysłowej. Pchałem przed sobą wózki, gładko zjechały po betonowym krawężniku na ulice zrobioną z wydeptanego piachu, zajeżdżoną przez konie i dyliżanse. Przejechałem z wózkami na drugą stronę i wepchnąłem pierwszy z nich na wysokiego, opalonego i nieogolonego mężczyznę. Ubrany był w wytarte dżinsy i podarty, szary, brudny podkoszulek. Czarne szelki podciągały spodnie na tyle wysoko, że widać było że nie ma butów. Wydarł się na mnie, żebym uważał, K. poradziła mi, żebym lepiej ciągnął wózki, a nie je pchał. Tak też zrobiłem, wciągając je na chodnik wywrócił się drugi z nich i wysypał cały makaron. Odczepiliśmy go więc i szliśmy obok siebie w milczeniu. Skręciliśmy prawo, gdzie był szeroki odstęp pomiędzy domami. Widok gigantycznego torowiska nie sprawił mi jakiegoś wielkiego szczęścia, w końcu ciągnąłem ten głupi wózek. Miałem nadzieję, że cel nasz jest gdzieś niedaleko. Niestety. Po pewnym czasie, na naszej drodze stanął pociąg. K. przeszła przez otwarty wagon do przewozu bydła. Śmiesznie patrzyło się na nią gdy próbuje wejść do niego w wielkiej sukience i z parasolką w ręku. Razem wciągnęliśmy wózek z zakupami do wagonu.
-Teraz najważniejszy jest odpowiedni moment -usłyszałem.
Moment na co?
Złapałem wózek i czekałem.
-Już!
Skoczyliśmy na tor obok. Wózek poszybował za mną, z taką gładkością jakby był balonikiem z helem. Wylądowaliśmy i nic się nie stało. Idziemy dalej.
W końcu dochodzimy do drewnianego peronu stojącego prostopadle do torów. Stawiam na nim wózek i przepakowywujemy rzeczy do dziwnej skrzynki stojącej koło kozła zaporowego. Więc przenosiłem rzeczy z wózka stojącego na zielonym, drewnianym peronie do tego dziwnego pudełka na kółkach. Na horyzoncie pojawił się obłok pary z lokomotywy. K. kazała mi się pośpieszyć, a sama zaczęła coś przestawiać przy koźle. Lokomotywa zbliżała się coraz szybciej, co gorsza wcale nie zwalniała. Pomyślałem, że nie wyhamuje i wpadnie w nas. Pomyślałem to na całe gardło do K. Nie było nic słychać, nie mówię oczywiście o moich słowach których kontur wyraźnie oddzielał się od otaczającego je świata, mam na myśli odgłosy wytworu człowieka napędzanego parą który to w nas jechał, ni myśląc o tym, by zwolnić. Słońce oświetlało pomarańczowo-różowe, gęste chmury kłębiaste, które przewalały się topornie na fioletowym niebie. W oddali płaskowyż spod którego przyjechała lokomotywa był jednakowo oświetlony, jednakowo gładki, podczas gdy maszyna nabierała coraz więcej detalu i jechała dużo za szybko, niż nakazywałby zdrowy rozsądek w pobliżu dworca, przy którym, jak myślałem, miała się zatrzymać. Byłem lekko zaniepokojony jej szybkością, bo wątpiłem, by kozioł mógł zatrzymać pociąg w pełnym pędzie. Gdy był on jakieś 100m od nas K. wciąż robiąca coś przy bliżej nie określonej aparaturze, pociągnęła za ubrudzoną starym smarem i piachem wajche, co spowodowało, że przestawiła się zwrotnica na tor obok, na tor gdzie nie było kozła. ‘Co ty robisz?!’ zrodziło się w mojej głowie, ale nie zdążyłem nic powiedzieć. W jednej sekundzie lokomotywa zjechała na drugi tor i zatrzymała się dokładnie tam, gdzie kończyły się tory, wbrew jakimkolwiek zasadom fizyki, stanęła natychmiast, w miejscu! Ciśnienie jakie wytworzyła przy tym odrzuciło mnie. Uderzyłem plecami w peron. Widziałem K. jak podłącza skrzynkę z rzeczami do sprzęgu z przodu lokomotywy. ‘Będzie to pchać?’ pomyślałem, ale nic nie wydobyło się z moich ust.
-Tak, ale to nie ma znaczenia. -odparła K.- dziękuję.
Leżąc tam, pod zielonymi deskami peronu, patrzyłem jak K. wsiada z ziemi do wagonu w swojej kremowej sukni i z parasolką z wielką gracją. Czy odjechała i dokąd, nie wiem. Bo wszystko się kończyło.
Dobra, śniło mi się to wczoraj, kto odważy się to zinterpretować?
wtorek, 22 czerwca 2010
Master of Puppets.
Na swoje zielone oczęta zobaczyłem tego człowieka na kilka godzin przed tym, niż powinienem. Dżinsy, sweter - jakoś specjalnie się nie wyróżniał. Niewiele robił, a jeśli już, to nie było to coś niezwykłego. Serj Tankian, naprawdę wygląda jak normalny człowiek. Ma dwie ręce, dwie nogi.. CO WIĘCEJ! ma też trochę włosów (nawet całkiem sporo), do tego:
dwoje oczu, uszu, parę innych podwójnych rzeczy,
trochę więcej niż dwa, ma palców, z tego co widziałem po 5 w każdej ręce.
Nie jest przesadnie wielki, jednak porównywanie jego wzrostu do Kaczyńskich też byłoby lekką przesadą. Taki O.! sobie przeciętny Tankian.
Jak się okazało 20ego czerwca, ten zwykły człowiek miał koncert w parku Sowińskiego. W parku, który dotąd kojarzył mi się z coverem Metallic'i wykonanym przez jakieś dzieci, które wygrały 'MTV Rockuje', kojarzył mi się z Cool Kids of Death, piekielnie nudnym i nieporywającym Cool Kids of Death oraz z twardą, ale za to 'siedzeniodajną' kostką brukową. Nie wiedziałem jak wielki on jest, gdyż nigdy nie widziałem go po brzegi wypełnionego ludźmi. A Amfiteatr ów, wygląda wspaniale.
o 18 59 był pusty, jednak minutę później zaczęły pojawiać, wrrrrć, pędem, na połamanie nóg czy twarzy zaczęli wbiegać tam ludzie tylko po to, by za 30 minut, nikt więcej, nie mógł już się tam zmieścić. Patrząc na nich, jak biegli, pomyślałem 'nie'. Jassne.
Wszystko miało się zacząć o 20...
O 20 prosiłem swój mózg, by na tę chwilę odłączył mi uszy, prosiłem, bym chociaż na te parę minut nie słyszeć, tak bardzo obawiałem się, że znienawidzę płytę 'Elect the Dead', tak bałem się że znienawidzę słyszenia, że gotów byłem poświęcić ten moment i zrezygnować z euforii jaką powoduje słyszenie świata. Poza tym robiło mi się głupio, gdy słyszałem coraz to nowe:
[Serż,! ser,! ser,! ser,! ser!]
[Laj,! (...),! laj, laaaaj,! la-aaj,! laaaaaaaaaj!].
[Iven doł ju kenanf ord, skaj jis ołver]
[Bejbe, mabejbe, bejbe, mabejb! bejbe, mabejb a mis juu, ląląląlą]
Utwory, które zaraz tak pięknie miały być zagrane przez, hm, miliard osób, były katowane przez grupkę ludzi, którzy mi, i mi podobnym, wyrabiają status, brudnego metala. (czas już ściąć włosy?)
Około 20 30, weszła na scenę orkiestra, dyrygent, gitarzysta, pianista.. niekoniecznie w tej kolejności. Zaczęli grać, a zaraz potem zobaczyliśmy, normalnego człowieka, w białym smokingu.
I tu mam problem, bo nie wiem co dalej.
Zaczął śpiewać, a tłum razem z nim. Było inaczej. Nikt, nie skakał, wszyscy stali, wlepiając wzrok W CZŁOWIEKA!; nikt nie skakał - każdy 'śpiewał'. 'Śpiewał', i to, z taką zaciętością, że trzeba było go - ten tłum - uciszyć, by przekazać mu cokolwiek. Serj miał recytować (pewnie wiersz, bo taka jest jego poezja, ale nie zaryzykuję) tekst o tym że tworzymy sobie sami granice... i pewnie wiedziałbym coś więcej, gdyby pewien wyegzaltowany pan, który pojawił się tuż koło mnie zaraz po pierwszych nutach - nie mam pojęcia skąd, pan, który połączył swoją duszę z nikim innym jak tylko z gościem, który trzyma mikrofon, gdyby nie ten pan, gdyby nie on mówiący 'ciekawe co on gada, nic z tego nie rozumiem', gdyby nie zagłuszył mi ostatnich paru zdań tamtego monologu, który i ja jak wielu innych spijali z ust czy wyłapywali z głośników gościa z mikrofonem. A naprawdę chciałem zapamiętać z tamtej chwili coś więcej niż 'nic z tego nie rozumiem', zwłaszcza, że rozumiałem!
Wydaje mi się, że publiczność - my, byliśmy trochę bardziej żywi niż ci z Oakland, gdzie Tankian nagrywał EtD symfonicznie. Przy 'Empty Walls' nie miało szans zaistnieć zdanie 'C'mon Warsaw, I won't sing this song alone'. Jak zaszokować 2,5tys. ludzi? Jemu wystarczyło zejść ze sceny. I wszyscy jak jeden mąż krok w przód i byle bliżej, nawet nie zdążyłem pomyśleć 'nie'.
To świetne, że ktoś z twarzą kreta, śpiewający piękną czystą koziną, ktoś kto po spokojnym beczeniu na pastwisku, bez żadnych problemów wydaje z siebie dźwięk zarzynanej świni potrafi sprawić, że aż tylu ludzi będzie... szczęśliwych? - samą swoją obecnością. Niektórzy mogą to krytykować, ja osobiście lubię ten zwierzyniec
dwoje oczu, uszu, parę innych podwójnych rzeczy,
trochę więcej niż dwa, ma palców, z tego co widziałem po 5 w każdej ręce.
Nie jest przesadnie wielki, jednak porównywanie jego wzrostu do Kaczyńskich też byłoby lekką przesadą. Taki O.! sobie przeciętny Tankian.
Jak się okazało 20ego czerwca, ten zwykły człowiek miał koncert w parku Sowińskiego. W parku, który dotąd kojarzył mi się z coverem Metallic'i wykonanym przez jakieś dzieci, które wygrały 'MTV Rockuje', kojarzył mi się z Cool Kids of Death, piekielnie nudnym i nieporywającym Cool Kids of Death oraz z twardą, ale za to 'siedzeniodajną' kostką brukową. Nie wiedziałem jak wielki on jest, gdyż nigdy nie widziałem go po brzegi wypełnionego ludźmi. A Amfiteatr ów, wygląda wspaniale.
o 18 59 był pusty, jednak minutę później zaczęły pojawiać, wrrrrć, pędem, na połamanie nóg czy twarzy zaczęli wbiegać tam ludzie tylko po to, by za 30 minut, nikt więcej, nie mógł już się tam zmieścić. Patrząc na nich, jak biegli, pomyślałem 'nie'. Jassne.
Wszystko miało się zacząć o 20...
O 20 prosiłem swój mózg, by na tę chwilę odłączył mi uszy, prosiłem, bym chociaż na te parę minut nie słyszeć, tak bardzo obawiałem się, że znienawidzę płytę 'Elect the Dead', tak bałem się że znienawidzę słyszenia, że gotów byłem poświęcić ten moment i zrezygnować z euforii jaką powoduje słyszenie świata. Poza tym robiło mi się głupio, gdy słyszałem coraz to nowe:
[Serż,! ser,! ser,! ser,! ser!]
[Laj,! (...),! laj, laaaaj,! la-aaj,! laaaaaaaaaj!].
[Iven doł ju kenanf ord, skaj jis ołver]
[Bejbe, mabejbe, bejbe, mabejb! bejbe, mabejb a mis juu, ląląląlą]
Utwory, które zaraz tak pięknie miały być zagrane przez, hm, miliard osób, były katowane przez grupkę ludzi, którzy mi, i mi podobnym, wyrabiają status, brudnego metala. (czas już ściąć włosy?)
Około 20 30, weszła na scenę orkiestra, dyrygent, gitarzysta, pianista.. niekoniecznie w tej kolejności. Zaczęli grać, a zaraz potem zobaczyliśmy, normalnego człowieka, w białym smokingu.
I tu mam problem, bo nie wiem co dalej.
Zaczął śpiewać, a tłum razem z nim. Było inaczej. Nikt, nie skakał, wszyscy stali, wlepiając wzrok W CZŁOWIEKA!; nikt nie skakał - każdy 'śpiewał'. 'Śpiewał', i to, z taką zaciętością, że trzeba było go - ten tłum - uciszyć, by przekazać mu cokolwiek. Serj miał recytować (pewnie wiersz, bo taka jest jego poezja, ale nie zaryzykuję) tekst o tym że tworzymy sobie sami granice... i pewnie wiedziałbym coś więcej, gdyby pewien wyegzaltowany pan, który pojawił się tuż koło mnie zaraz po pierwszych nutach - nie mam pojęcia skąd, pan, który połączył swoją duszę z nikim innym jak tylko z gościem, który trzyma mikrofon, gdyby nie ten pan, gdyby nie on mówiący 'ciekawe co on gada, nic z tego nie rozumiem', gdyby nie zagłuszył mi ostatnich paru zdań tamtego monologu, który i ja jak wielu innych spijali z ust czy wyłapywali z głośników gościa z mikrofonem. A naprawdę chciałem zapamiętać z tamtej chwili coś więcej niż 'nic z tego nie rozumiem', zwłaszcza, że rozumiałem!
Wydaje mi się, że publiczność - my, byliśmy trochę bardziej żywi niż ci z Oakland, gdzie Tankian nagrywał EtD symfonicznie. Przy 'Empty Walls' nie miało szans zaistnieć zdanie 'C'mon Warsaw, I won't sing this song alone'. Jak zaszokować 2,5tys. ludzi? Jemu wystarczyło zejść ze sceny. I wszyscy jak jeden mąż krok w przód i byle bliżej, nawet nie zdążyłem pomyśleć 'nie'.
To świetne, że ktoś z twarzą kreta, śpiewający piękną czystą koziną, ktoś kto po spokojnym beczeniu na pastwisku, bez żadnych problemów wydaje z siebie dźwięk zarzynanej świni potrafi sprawić, że aż tylu ludzi będzie... szczęśliwych? - samą swoją obecnością. Niektórzy mogą to krytykować, ja osobiście lubię ten zwierzyniec

środa, 20 stycznia 2010
Życiowa olimpiada
Czuję się wypisany. Nie sądzę, by to coś było pełne ultra-mega gigantycznych przenośni, bo chyba po prostu mi się nie chce. Właściwie też, nie wiem o czym to coś ma być, nie mniej jednak piszę.
Generalnie, każdy z nas bierze udział w sztafecie, biegniemy po bierzni, a goni nas nasza przeszłość, nasze własne wcześniejsze kroki. Niektórzy mają niezłą kondychę i zostawili to daleko w tyle, inni lubią mieć oddech swojego przeciwnika na karku, są też tacy którzy potrafią się zmobilizować i mimo, iż są wycieńczeni przyspieszyć, po to by na moment odbiec, żyć danym momentem, niestety, wielu zdarza się tak, że potem przeszłość ich wyprzedza, zatapiają się w niej i potem muszą wybiegać przed nią. Gdy ktoś zatrzyma się, zostanie za bardzo w tyle, jest stracony. Może nie dosłownie, ale w pewnym stopniu na pewno. Świat byłby zbyt prosty, gdyby być tylko jednym z nich. Tak naprawdę to jesteśmy każdym , w zalezności od tego, jak się czujemy, co nam daje siłę, co myślimy, albo mamy pałera i pędzimy daleko do przodu. Albo padamy na kolana i zostajemy z tyłu.
Przez ostatni rok, biegłem daleko daleko z przodu przed czasem, istniała tylko dana chwila. Jedyną rzeczą z przeszłości jaką do siebie dopuszczałem to doświadczenie zbierane w czasie biegu. Cała reszta nie istniała. Tartan, mój but, trybuna przedemną i to wszystko. Biegłem z całych sił, i sił tych mi nie brakowało. Jednak, z doświadczenia wiemy, że odwracając głowę, patrząc jak daleko za nami jest cała reszta, biegniemy wolniej. I to był mój błąd, spoglądałem w przeszłość. Aż w pewnym momencie, nie zauważyłem, ale przeszłość była tak blisko, że skoczyła na mnie, łapiąc mnie za kostki, padłęm jak długi, a ona pobiegła dalej. Teraz brodzę w błocie przeszłych myśli, myśli bądź co bądź miłych, ale myśli które odrzuciłem, których nie chciałem. Błoto w którym obecnie jestem, powoli wysycha, gdzieniegdzie, jest suche. Ci którzy wiedzą o czym mówię, przyznają mi rację, ci którzy nie, niech posłuchają. Zaschnięte błoto, w czasie biegu, obciera. I to dosyć mocno. No więc ja, starając się dogonić teraźniejszość, biegłem jak szybko tylko mogłem w błocie. A jako, że część niego wyschła. To obtarła. Obecnie krwiawiące rany, przeszkadzają mi biec, i nie przestaną jeszcze jakiś czas. Najgorsze jest to, że czasami nawet sami przyspieszamy proces wysychania błota, widząc/słysząc/myśląc o konkretnych rzeczach. Można zakończyć wyścig przed końcem, ale walkover nie wchodzi w grę, poddać się to nie w moim stylu, a nawet jeśli bym miał, to najpierw nasrałbym na bierznię, żeby innym było ciężej [hihi]. Koniec, jest gdzieś daleko, albo blisko, właściwie, nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo też, po co biegniemy. Najgorze jest to, że nie ma mowy o żadnym fallstart'cie, to jest jedyny bieg, gdzie wszyscy, dwoje, zawodnicy startują idealnie razem, tylko, że o ile na początku oboje ze sobą współpracują/nie zauważają się to potem walka jest zacięta.
Generalnie, każdy z nas bierze udział w sztafecie, biegniemy po bierzni, a goni nas nasza przeszłość, nasze własne wcześniejsze kroki. Niektórzy mają niezłą kondychę i zostawili to daleko w tyle, inni lubią mieć oddech swojego przeciwnika na karku, są też tacy którzy potrafią się zmobilizować i mimo, iż są wycieńczeni przyspieszyć, po to by na moment odbiec, żyć danym momentem, niestety, wielu zdarza się tak, że potem przeszłość ich wyprzedza, zatapiają się w niej i potem muszą wybiegać przed nią. Gdy ktoś zatrzyma się, zostanie za bardzo w tyle, jest stracony. Może nie dosłownie, ale w pewnym stopniu na pewno. Świat byłby zbyt prosty, gdyby być tylko jednym z nich. Tak naprawdę to jesteśmy każdym , w zalezności od tego, jak się czujemy, co nam daje siłę, co myślimy, albo mamy pałera i pędzimy daleko do przodu. Albo padamy na kolana i zostajemy z tyłu.
Przez ostatni rok, biegłem daleko daleko z przodu przed czasem, istniała tylko dana chwila. Jedyną rzeczą z przeszłości jaką do siebie dopuszczałem to doświadczenie zbierane w czasie biegu. Cała reszta nie istniała. Tartan, mój but, trybuna przedemną i to wszystko. Biegłem z całych sił, i sił tych mi nie brakowało. Jednak, z doświadczenia wiemy, że odwracając głowę, patrząc jak daleko za nami jest cała reszta, biegniemy wolniej. I to był mój błąd, spoglądałem w przeszłość. Aż w pewnym momencie, nie zauważyłem, ale przeszłość była tak blisko, że skoczyła na mnie, łapiąc mnie za kostki, padłęm jak długi, a ona pobiegła dalej. Teraz brodzę w błocie przeszłych myśli, myśli bądź co bądź miłych, ale myśli które odrzuciłem, których nie chciałem. Błoto w którym obecnie jestem, powoli wysycha, gdzieniegdzie, jest suche. Ci którzy wiedzą o czym mówię, przyznają mi rację, ci którzy nie, niech posłuchają. Zaschnięte błoto, w czasie biegu, obciera. I to dosyć mocno. No więc ja, starając się dogonić teraźniejszość, biegłem jak szybko tylko mogłem w błocie. A jako, że część niego wyschła. To obtarła. Obecnie krwiawiące rany, przeszkadzają mi biec, i nie przestaną jeszcze jakiś czas. Najgorsze jest to, że czasami nawet sami przyspieszamy proces wysychania błota, widząc/słysząc/myśląc o konkretnych rzeczach. Można zakończyć wyścig przed końcem, ale walkover nie wchodzi w grę, poddać się to nie w moim stylu, a nawet jeśli bym miał, to najpierw nasrałbym na bierznię, żeby innym było ciężej [hihi]. Koniec, jest gdzieś daleko, albo blisko, właściwie, nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo też, po co biegniemy. Najgorze jest to, że nie ma mowy o żadnym fallstart'cie, to jest jedyny bieg, gdzie wszyscy, dwoje, zawodnicy startują idealnie razem, tylko, że o ile na początku oboje ze sobą współpracują/nie zauważają się to potem walka jest zacięta.
Subskrybuj:
Posty (Atom)