czwartek, 8 września 2011

Troszkę o tym jak szukałem mieszkania w Poznaniu.

'Zaiste nie wie co to rozkosz, kto nigdy nie oddychał słodkim powietrzem Tortugi' właśnie te słowa odbijały się w głowie starego pirata gdy poprzez nieco bardziej spokojne niż zwykle miasto zbliżał się do tawerny. Przebył tę drogę już tyle razy...

Gwar. Zaduch. Bycie tam, nie należało do najprzyjemniejszych, jednak on, jemu podobni zlatywali się tam jak ćmy do światła, których też było tu pełno. Widząc jak wchodzi, barman podniósł kufel, odkorkował beczkę i powoli jął nalewać złocisty napój. Dziesiątka zadźwięczała na ladzie. Dźwięk, który wydała rozpłynął się w ogólnym hałasie, podobnie huk stawianego na ladę kufla. Nienaturalnie biała i czysta jak na to miejsce piana zakołysała się od uderzenia i zaczęła powoli spływać po zewnętrznej ściance kufla zrobionego z grubego zielonkawego szkła. Nie zważając na to złapał za ucho i odszedł.

'Powiedz mi stary, który to raz,
dajemy w tej knajpie w gaz?
Który raz płyniemy w długi rejs,
nie ruszając tyłka z miejsc?'

Na przeciwko niego siedział równie stary jak on pirat. Czarne, długie, zaniedbane włosy, jak siano, wystawały spod kapelusza. Brudna, granatowa marynarka zarzucona na wychudzone i spracowane ciało nie bez przyczyny sprawiała wrażenie za dużej. Obaj oparci na dębowych, ciężkich stołach patrzyli na siebie oczami, które w swoim życiu nie jedno już widziały. Półmrok panujący w całej tawernie, w tym miejscu był jakby większy, gęstszy. Oczy ludzi mieszkających w tej epoce przyzwyczaiły się do braku światła. Oczy tych korsarzy, te same, które za dawnych lat służyły wszystkim na psiej warcie do wypatrywania niebezpieczeństw na horyzoncie były jeszcze lepiej do tego przystosowane. I mimo mocno już posuniętego wieku dobrze widział, że jego towarzysz bawi się złotym kolczykiem w swoim uchu.
Całe szczęście że się nigdy nie przydał - szybko przemknęło mu przez myśl - Piękna tradycja. Każdy pirat, mimo nawet największej miłości do morza i wolności pragnie by pochować go na lądzie. Nawet jeśli zginie w walce, czy też pójdzie na dno razem ze swoim okrętem, ktoś kto później odnajdzie wrak i jego załogę, jego, będzie miał za co wyprawić pogrzeb. To troszczenie się o swoje dobro zza grobu.

Wartka rozmowa ciągnęła się długo. Kufel po kuflu.
'Czasem przysiądzie się jakaś mewka
gdzieś na relingu naszych spraw.'

W momentach, gdy młode, krągłe, kobiece ciało podchodziło do nich, siadało obok na ławie, wtulając się w silne męskie ramię, wdzięcząc się przy tym. Gdy widziało starych i prawdopodobnie chętnych, liczyło na szybki zarobek. W takich właśnie momentach ich rozmowa i tak prowadzona szeptem jeszcze bardziej zwalniała i cichła.
Na szczęście takich chwil nie było zbyt wiele. I nawet bardziej niż panny lekkiego prowadzenia przeszkadzały momenty w których dno kufla stawało się widoczne permanentnie.
'I krzykniesz: "Daj butelkę Stefka"
zupełnie jak: "Grota staw!"'

Córka karczmarza o nietypowym dla tego miejsca imieniu Stefka była bardzo osobliwą dziewczyną. Młoda, o bladym licu. Drobny nos znajdujący się pomiędzy dobrze zarysowanymi kośćmi policzkowymi zdobił jej twarz. Bardzo lubił z nią rozmawiać. Mimo znacznej różnicy wieku, doświadczenia, zawsze ją podziwiał. Uwielbiał spojrzeć w jej oczy, błękitne jak wody morza karaibskiego, głębokie jak Atlantyk. Urodą również nie pasowała do tego miejsca. Wraz z ojcem przypłynęli tu z jakiegoś dzikiego kraju w Europie. Podobno nie mógł znaleźć pracy na Nowym kontynencie, chciał przenieść się gdzieś na wyspę należącą do kolonii hiszpańskiej, jednak okręt którym płynęli został zaatakowany przez piratów. Cudem przeżył abordaż, ona miała nawet więcej szczęścia. Zabrano ich na Tortugę, gdzie okazało się, że należał do cechu browarników. Z chmielu, który przewoziła Hiszpańska fregata uważył doskonałe piwo. W taki sposób na Tortudze zaczęto ważyć najlepsze piwo po tej stronie Atlantyku. Port Royal miał dość łatwy dostęp do tego surowca gdyż przewożono go do Nowego Świata z Anglii. Oni nam chmiel - my im piwo. Tak za sprawą polskiego uchodźcy zacieśniały się więzi pomiędzy piratami, pomiędzy dwoma wolnymi portami. I mimo, że między nami było wiele zadr i zwar, mięliśmy przecież wspólnego wroga. A nawet w trudnych czasach, gdy nie było chmielu browarnik potrafił z trzciny cukrowej ukręcić taki rum jakiego jeszcze nikt, nawet najstarszy z piratów na Tortudze nie pił.

'A tuż przy kei stoją jachty wielkie,
wpłynęły do portu jak ptaki do gniazd.
Wiosną żagle ubiorą, jak panny sukienkę
i innych zabiorą w świat.
A nam? Znów przybędzie lat.'


'Zaciągnijmy się!' słowa wydarły się z ust mojego towarzysza nadzwyczaj nie spodziewanie.
- Mam na myśli, ty się zaciągnij, ja jestem na to za stary.
- Czyżby świerzb wyrósł ci na języku? Jesteś tylko rok starszy ode mnie nawet nie cały.
- Wiem, wie...
- Wiek nie jest przeszkodą
- przerwałem mu.
- Ale ty zawsze mówiłeś że chcesz się stąd wyrwać. Ile razy z twoich ust słyszałem pytanie..
- Ile jeszcze razy wpadniemy tutaj o morzu pomarzyć?
- znów nie dałem mu dokończyć.
Nie zrażony ciągnął dalej.
- To ciebie zawsze ciągnęło na wodę.
- Czy to pretekstem jest czy nałogiem, że wciąż chcemy ruszyć w drogę...
- szeptem wypełzło z moich ust.
- Widzisz, te dwa pytania... w twoim przypadku to nałóg, znam cie, wiem to, jestem przekonany.
- Ale ja chyba nie do końca.
- Usychasz tutaj, jesteś jak roślina która potrzebuje wody. Chcesz czuć kołysanie statku, pożądasz tego podobnie jak dziewki po długim i męczącym rejsie. A chyba nawet bardziej. Pomyśl tylko...
- Rośliny giną od wody morskiej
- ponownie nie dałem mu dokończyć.
- ...statki, złoto, pełne żagle, wiatr na twarzy - ciągnął niczym nie zrażony - i coś co na prawdę w tym uwielbiasz świrze. Sztormy, walka z żywiołem o życie. A poza tym inne powody, by wpuścić ogień do żył. Bitwy morskie, abordaże.
- A ty?
- Ja nie, wiem, że wiek jest słabą wymówką. Ale mnie tak na prawdę nigdy tam nie ciągnęło. Moje miejsce jest tu, na lądzie.
- już otwierałem usta, by coś powiedzieć - Nie przerywaj mi! - huknął - wiesz że to prawda, znasz mnie od dawna. Razem tłukliśmy się na plażach drewnianymi mieczami, które zrobił nam twój ojciec, przed tym jak wypłynął... - umilkł, wiedział, że się zagalopował, że trafił w zły punkt.
Pociągnąłem zdrowy łyk z kufla.
- Tortuga - bardziej poruszyłem ustami, niż powiedziałem.
- Wrócisz tutaj, zawsze przecież wracasz - widocznie odczytał to z ruchu warg - tu wraca każdy, a ty szczególnie. bo jesteś nienormalny, szalony. JESTEŚ PIRATEM DO JASNEJ CHOLERY! - ryknął. Aż odwieczny gwar panujący w tawernach na całym świecie, akurat w tej jednej, na chwilę ucichł; by po chwili, wybuchnąć na nowo. - Tam jest twoje miejsce.
Chwycił mnie za marynarkę i podniósł wstając z ławki razem ze mną.
- Głupcze masz osiemnaście lat, życie przed tobą! A zarówno ty, jak i ja wiesz co chcesz robić i co w końcu zrobisz. Mówiłeś o tym od dziecka. Ja cię do tego zmuszę tak czy siak. Więc zrób przysługę swojemu przyjacielowi i oszczędź mi obijania ci pyska.
Dobyłem garłacza i w jednym momencie przytknąłem mu lufę do brody. Spojrzałem głęboko w oczy.
Długą chwilę tak staliśmy milcząc i wpatrując się w siebie, jeden drugiego trzymał w szachu. Dobrze wiedział, że zbyt wiele dla mnie znaczy, żebym tak po prostu pociągnął za spust. Wiedział również, że nawet gdyby tak się stało, lont po prostu nie płonie więc nie byłbym w stanie wystrzelić.
- Barman! - krzyknąłem, a tawerna znów ucichła. - kolejka dla wszystkich!

Wychodząc tej nocy z tawerny miał wątpliwości. Zostawił za sobą wciąż pijących korsarzy. Wkrótce i on miał stać się jednym z nich - bukanierem. Głęboko wciągnął powietrze w płuca. Słodkie powietrze niosące zapach trzciny cukrowej zmieszany ze słonym zapachem morza połechtał go w nos. Nigdzie indziej powietrze nie pachniało tak dobrze jak tutaj. Nie był tylko pewien czy bardziej podobała mu się słodycz trzciny, czy morskiej wody.
'Miał pies racje, jednak ciągnie mnie do wody', zaraz po tych słowach padł jak długi. Powaliła go ilość alkoholu jaką dziś wieczór wypił. Odwrócił się na plecy, spojrzał w niebo.
Już wiedział.

Dobrze wiedział co robić. Nie raz to już przeszedł. Większość pieniędzy z zakopał w dobrze sobie znanym miejscu, gdy tylko pierwsze promienie słońca dotknęły brzegu.
Port przywitał go miłym dla ucha skrzypieniem wysłużonego już mokrego drewna i lin. Jak na złość, żaden z obecnych kapitanów nie szukał załogi.
'Się będę musiał nachodzić'
Do wieczora nic nie załatwił. Zaoferowano mu jedynie podróż do Port Royal. Załoga pamiętała wczorajszy jego piękny gest. Nie mając nic do stracenia popłynął tam. Gdy tylko oddano cumy, poczuł to. Dokładnie to czego potrzebował. Poczuł się lepiej. 'Miał pies rację...'

W swoim życiu bywał w różnych miastach na różnych wyspach. Royal wydało mu się chaotyczne. Jednak szybkość adaptacji sprawiła, że wbieg zrozumiał mechanizm tego miejsca. I nagle spodobało mu się miasto którego domy zbudowano z kamienia, w którym było tak przeraźliwie bladożółto. Znalazł w porcie statek którego kapitan potrzebował ludzi. Ustawił się więc w kolejkę i czekał. Aż nadeszła jego kolej.
Stał przed kasztelem rufowym, przed drzwiami do kajuty kapitana. Jego poprzednik wyszedł, a on sam został wezwany.
-Jak masz na imię? - pytanie lekko go zaskoczyło, odpowiedział więc po chwili.
-Jes...
-Dobrze. Co nam dzisiaj pokażesz? - przerwał mu, co go lekko poirytowało.
- Słucham? - wyrzucił z siebie zdezorientowany. 'Co do.. - urodziło się w jego głowie - Co się dzieje?'
-Mhm, rozumiem, następny! - wyszedł, wciąż nie wiedząc co właściwie stało się w ostatnich paru minutach.
Poszedł dalej szukając okazji. Ponownie stanął w kolejce i ponownie wyczekał swoje, ponownie nienormalność przesłuchania go zaskoczyła.
Trzeci statek i po raz trzeci stał przed drzwiami. Tym razem przytknął do nich ucho.
-... nam dzisiaj pokażesz?
-Będę nogami szydełkował stojąc na ręku, gdyż drugą będę balansował talerzykiem na patyku.
-Proszę.
Minęło kilka chwil.
- Dobrze, skontaktujemy się z panem, proszę nie przychodzić, nie wysyłać butelek.

Po wyjściu swojego poprzednika wszedł do środka.
-Imię?
- I co, może mam jeszce powiedzieć, że będę szydełkował, co?
- wyrzucił z siebie.
- Noo, jeśli pan potrafi, chociaż wątpię, by to wystarczyło, by dostać się do tej załogi. Konkurencja jest spora - odparł kapitan, niezrażony.
- To ma być żart?
- Co dokładnie?
- zadał szczere pytanie.
- Ten cały nabór.
- Obawiam się, że nie
- odparł spokojnie kapitan.
W końcu zdezorientowany spytał się o co więc chodzi.
Kapitan zaś spokojnie mu odpowiedział:
- Wisz pan, tera to każdy chce pływać. Piractwo po prostu się opłaca. Pływanie się opłaca. Kandydatów jest sporo stąd ten dziwny sposób naboru. Najpierw przesłuchujemy wszystkich, dowiadujemy się co nieco. Następnie wybieramy paru najlepszych, ogłaszamy nasz wybór w tawernie i mieszkańcy legendarnego Port Royal mogą wysyłać butelki na najlepszego wg. nich kandydata. Oczywiście, sami petenci prezentują swoje umiejętności również tubylcom. Butelki, które odłowimy zostają starannie policzone. Niestety piśmienność w mieście jest niska, więc zazwyczaj ludzie po prostu rysują podobiznę swojego ulubieńca. Niestety też, umiejętność sprawnego rachowaina wśród naszych marynarzy jest niewielka, bądź co bądź wywodzą się z tego ludu. Zwycięzca, więc określany jest według wielkości kupek ze swoją podobizną.
Przysłuchiwał się temu wywodowi i z każdym kolejnym słowem wydawało mu się to co raz bardziej abstrakcyjne. Nie musiał pytać czy jest to stosowane powszechnie, sprawdził to empirycznie nieco wcześniej.
Narastająca w nim frustracja musiała gdzieś ujść. Zaczął nienawidzić piracką brać, która panowała na dawnych wodach Anglików. Zaczął żałować, że wygrali, Angoli możnaby przynajmniej powiesić na rei. Kierował się szybkim krokiem do gubernatora. Dziw go brał, że ci tępacy jeszcze w ogóle potrafią wygrać jakąś bitwę, nie mówiąc już o przetrwaniu sztormu. Długi metaliczny dźwięk wydał jego kordelas gdy wysuwał go z pochwy. Dobycie i wymierzenie nim w strażnika było w jego wykonaniu jednym płynnym ruchem. Ten, czując zimny metal na krtani nawet nie drgnął, nie miał czasu zareagować. 'Spokój! Nie zabiję!' - warknął. Wszedł do domu gubernatorstwa. Nie było więcej straży. Szybko przeszedł przez korytarz i wpadł do gabinetu. Wciąż z kordelasem w ręku, gotowy odeprzeć atak, którego nie było. Gubernator podniósł się na jego widok, chciał chwycić cokolwiek by się bronić jednak nie zdążył. Pirat podbiegł do niego, przyłożył kordelas do szyi. Władca zamarł. Lewą ręką chwycił garłacz przygotowany wcześniej i wycelował w człowieka za biurkiem, który zaskoczony całym zajściem ni drgnął od początku całego zajścia. Czuł na szabli jak bije serce gubernatora, stal i tętnica szyjna doskonale to oddawały. Wiedział, że tylko od niego zależy jego życie. Mógł pociągnąć miecz, a ostrze bez trudu przeciełoby przewód którym płynie życiodajna posoka.
- Koje! Na statku, ale już! - warknął.
- Nie ma problemu - wydusił z siebie gubernator.
- Co? - zbity z tropu.
- Podpisz tylko tu. Tu. Ooooooho! I już załatione.
Wziął dokument od gubernatora i wciąż w szoku podążył do portu.

Znalazł odpowiedni statek, zaokrętował się. Przydzielona kajuta była trzyosobowa. W momencie, gdy leżał w swoim hamaku ze starych lin, wiedział, że może być tylko lepiej. Kto wie? Może tubylcom spodobał się śmiały atak na gubernatora i wyślą na niego wiadomości w butelkach i gdzieś się dostanie?
Wieczorem siadł przy dobrze mu znanym piwie w kompletnie mu nie znanej tawernie i zaczął rozmyślać, jak to często robił na Tortudze. Dziękował kupcom pirackim za ten napój w tym miejscu, jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego sprzedaje się go tu, w tak nielogicznym, tak absurdalnym miejscu? Tego wieczora roztaczał wizje, w których to on był kapitanem, miał własny statek. Nie teraz, ale może za jakiś czas... na pewno za jakiś czas.
Kolejny łyk, przybliżał go do momentu, w którym usiądzie na rei i będzie rozkoszował się uczuciem wiatru mocno bijącego go w twarz, na błękitnym morzu karaibskim, równie błękitnym jak oczy dziewczyny do której często będzie wracał myślami.
"Mam 18 wiosen, to niewiele, kto wie? Może los rzuci mnie na Botany Bay, odnajdę skarb i rzeczywiście sam sobie stanę się kapitanem? A Stefka, ajajaj jakaż to ona jest... - rozmarzył się - ale nie mogę tak o niej myśleć jest 10 pełni starsza, to nie przystoi nawet piratowi. Ahh, nie czas na marzenia o przyszłości, bo mi dziś ucieknie. - uśmiechnął się do siebie - Płyń, płyń jak najdalej Marco Polo"

poniedziałek, 18 lipca 2011

S(a/u)n

Nie przepłacaj!
teraz, najtaniej!
TYLKO U NAS!!!

SAUNA
jedynie 4,50 za dobę!

Zapraszamy wszystkich do naszych saun rozlokowany na przestrzeni całego miasta Warszawy! Wchodzisz kiedy chcesz, wychodzisz kiedy chcesz. Naszym atutem jest cena jedyne 4,50 złotych za 24 godziny korzystania z sauny. Gwarantujemy:
-profesjonalną usługę
-niezapomniane widoki
-miłe towarzystwo

Po co masz przepłacać tą samą usługę na basenie, czy w klubie fitness?
Czy nie nuży Cię przypadkiem monotonia widoków zwykłej sauny? Chodź do nas, w różnych punktach w mieście nasze łaźnie mają różne widoki!

Istnieje możliwość wykupienia 3miesięcznego karnetu, jeśli masz zamiar korzystać z naszych usług codziennie!

Oferta ważna tylko do 16 sierpnia.
(W okresie zimowym dostępna również opcja sauny lodowej - przy braku opcji tej ciepłej)

po więcej informacji zadzwoń już dziś:
194-84
bądź odwiedź nas na naszej stronie internetowej:
www.ztm.waw.pl




nigdy chyba nie będę dobry w tworzeniu reklam.
Dzisiejszą-wcześniejszą notkę zacząłem pisać z myślą, że to^ jakoś wplączę, jednak nie było jak, co z resztą widać po charakterze obu tekstów.
have fun :)

Dieta - pogląd iksa i igreka na życie dwóch iksów.

Tradycyjna
Wegetariańska
Letnia smakowa
Cukrzycowa na 1500 kcal
Montignaca
czy Kopenhaska.

Mało kto zdaje sobie sprawę, ale dieta to nie tylko czasowy styl jedzenia, którego efektem jest parę kilogramów mniej. Dieta to sposób żywienia permanentny. Niestety, konotacje jakie wywołuje to słowo, teraz, tu , w tym kraju, w społeczeństwie nie wykształconym, takim które przejmuje amerykańska kultura - pop; są takie a nie inne. To i w takim znaczeniu będę o tym pisał.

Ostatnio oglądałem coś na TVeM25 coś i w moim pudełku gościła pani we włosach blond, białej koszuli i rozmawiano właśnie na ten temat. Pani, chwaliła sobie dietę z nazwą na M. Której twórce aresztowano czycoś, to nie istotne. Dieta polegała na ograniczeniu jedzenia białka. Energię miały dawać nam węglowodany (swoją drogą, piękne słowo). Pani, która o tej diecie mówiła, która ją stosowała, podpierała jej skuteczność przez proste doświadczenie. Mianowicie:
'eee, no gdy weźmiemy przecie, szkalniątko czystej jak życiorys noworodka wody. I drugą szklanicę, równie czystej wody. Do jednej wrzucimy energodajny, pokójniosący, dlanasdobry płatek kukurydziany typu FITNESSSS NESSTLE, a do drugiej przesiąknięty złem wytwór rolnika - białko, czyli kawałek mięsiwa...' Postawiłem kropki bo zaraz będą wyniki eksperymentu. 'To możemy zauważyć, że chrupek płatkowy, nasiąknie wodą i rozpuści się szybciej niż białko!'
Dławiąc się ze śmiechu muszę przyznać rację. Robiąc odpowiednio błędne założenia, a przy okazji posługując się żelazną logiką, to ma sens.
Zał 1: Człowiek składa się w 70% z wody.
Zał 2: To dużo.
Zał 3: Gęstość człowieka, jakość materii, substancji jest rozłożona równomiernie po całym ciele.
I jesteśmy w domu. W żołądku jest 70% wody i heja! Wpiepszamy płatki, bo dobrze nasiąkają ergo, łatwo się trawią.
Największy problem jest jednak w tym, mogę się mylić, ale to nie woda trawi pokarmy. A enzymy-nasze cudowne, niezastąpione, specyficzne biokatalizatory?
Co ja tam wiem? Pani o tej diecie mówiąca ją stosowała, stosuje dalej, żyje i chudnie! Pytanie tylko, co to za życie i jak długie? Ale, co ja, biol-chem z kochana tam wiem?

Tu, teraz to może mało widoczne, ale gładko przeszliśmy do kolejnej ważnej rzeczy. Płeć. U facetów to jest prosta sprawa. Naszym zadaniem jest mieć dobrą figurę - koło to też figura*. Problemy mogą pojawić się gdy koło ma za duży promień. Przemieszczanie. I mam na myśli nie przemieszczanie się z miejsca na miejsca koła, bo to koło. Wszyscy chyba wiedzieliśmy w swoim życiu samochód? Mam na myśli przemieszczanie się krwi - wewnątrz. Nadciśnienie, jakieś zmiany miażdżycowe. Wtedy facet albo chudnie parę kilo bo przechodzi na dietę (kończąc ją oczywiście powoli powraca do figury koła), albo po prostu umiera. Istnieje trzecia opcja, nie robi nic, dalej powiększa swój promień, dalej ćwiczy jedynie mięsień kciuka i żyje. Długo, spokojnie. Można powiedzieć, że na szeroko.
Kobieta. Tu nie pójdzie tak łatwo. Wystarczy spojrzeć tu. (dla porównania facet). Kobieta statystycznie żyje 82 lata w Polsce. Jest w jej życiu taki dzień**... dużo ważniejszy niż pierwsza miesiączka, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek. Jest to dzień, kiedy młode i nieuświadomione dziewczę spogląda w lustro i widzi monstrum. Grubą, brzydką babę z wypryskami na twarzy, krzywymi zębami. Włos to nie włos, to kawał słomy. Delikatne jak jedwab - bo młode jeszcze - płatki nosa to klapy skrzydeł bambo-dżeta. Nogi prostowane na beczce, bądź (co gorsza) w gigantyczny IKS, który wręcz krzyczy 'nie wejdziesz tu!'. (chociaż w tym wieku odbiorca tego krzyku jest jeszcze w piaskownicy i aby zamkowe piaski lepiej się trzymały to wzmacnia stropy gilami z nosa). W tym dniu, dziewczyna, nieznająca jeszcze świata, gdy już się napatrzy w lustro, wejdzie do kuchni i przy śniadaniu obwieści:
-mamo, przechodzę na dietę.
Matka w tym momencie upuszcza talerze z rąk, ojciec mruczy pod nosem, że to już lepiej gdyby była w ciąży, brat śmieje się że i tak jej to nie pomoże a pies w tym czasie leje do doniczki. Taak panowie, pierwszy dzień diety.
Wielu facetów teraz myśli, 'no i co w tym złego?!'. Odpowiedź jest prosta. Ona zostanie na tej diecie do końca życia. Przyznajcie mi rację, albo powiedzcie w twarz że tak nie jest! I to jest jedna dieta, jedna na całe życie. (oczywiście odchudzająca)
Teraz homosapiens z ostatnią parą chromosomów XY drapie się po głowie, nie wiedząc co mam na myśli, bądź myśląc 'nie ma racji'. Ma.
Za każdym razem gdy wybierzemy się (my, faceci, z wami kobietami) do restauracji, parku walnąć się na trawę, gdziekolwiek. Często w momencie gdy my przestaniemy, na sekundę rozmawiać o pasjonujących tematach typu, kto ostatnio spał z Anżeliną Żoli, czy jak to Psychol bełtał na imprezie, możemy usłyszeć skrawek rozmowy drugiej płci
-bo wiesz teraz jest ta nowa 1200 na lato gdzie można jeść ile się... no co?
innym przykładem jest gdy w restauracji kelner przyniesie jedzenie. Oczywiście największy talerz, z kupą żarcia zostanie podany osobie - kobiecie, która ma największego hopla na punkcie tego jak wygląda. Talerz zostanie postawiony, a w jej mózgu zaczyna się panika. Neurony szaleją, jak się wytłumaczyć? 'Przecież jak któryś z nich pomyśli że tyle zjem to wyjdzie że jestem świnia, zobaczą że jestem gruba, gruba to znaczy brzydka, gdy będą o mnie myśleli że jestem brzydka to żaden się ze mną nie ożeni, wtedy nie będę miała na nowe kosmetyki, a widziałam ostatnio taką fajną sukienunię, o ! i te buciki co je dzisiaj przymierzałam by do niej pasowały, ale muszą kosztować fortunę, trudno ładne są, i pasowałoby mi to do tej torebki od Oli co dałam na imieniny, chociaż nie, ta którą sobie sama kupiłam wtedy w HM'ie po przecenie 70% z 643 złotych byłaby lepsza, no, Ola nigdy nie miała dobrego gustu, właściwie nigdy jej nie lubiłam...' Po czym następuje reakcja obronna, oczywiście kelner jest jeszcze przy stoiku. Obrona musi nastąpić kiedy kelner jeszcze jest, bo przecież sobie pomyśli 'że jem jak świnia, to znaczy że.......'
-oh jej! tak dużo? ja tyle przecież nie zjem, heh. A poza tym, nie mogę, bo wiecie, mam taką nową dietę.
W takich sytuacjach faceci głupieją. Bractwo Igreka, zaufajcie mi, to JEST jedna dieta przez całe życie. Tylko, że jedna przechodzi w drugą. Można powiedzieć że dietą kobiety jest dieta. One są zapętlone. Często do tego kręgu dochodzą jeszcze kolejne, nowe wynalazki, nowe diety cud.

Efekt jo-jo, nie byłoby go gdyby przez całe życie były na jednej diecie. Otóż, żeby schudnąć i utrzymać wagę, nie należy przez 2 tygodnie jeść 2 kromki chleba dziennie i popijać je dużą ilością wody. Trzeba zmienić swój styl życia, sprawić żeby te dwa tygodnie stały się 20latami. Zmienić podejście do sposobu żywienia. W ramach efektu jo-jo można poruszyć kolejną ważną kwestię, która jakby napędza cykl dietowy, przyspiesza jej zmianę. Jest to zmiana faceta.
Wiadomo, move on i te sprawy. Razem z wywaleniem starego śmiecia zmieniam styl życia - zmieniam dietę. Ale przedtem? Zapraszam najlepszą przyjaciółkę, kupujemy kubły lodów, nutellę, bitą śmietanę, kilogramy czekolady, wypożyczamy film o miłości i... WPIERDALAMY. Dietę szlag trafił - nie działa, znów przytyłam, NOWA!

Na tym temacie, robi się dobry biznes. Zwłaszcza teraz, gdy w świecie gdzie brudne powietrze spowija gęsto ziemię, truciznę reklamuje się jak zdrowe jedzenie, jest właśnie moda na zdrowy sposób życia. W tym zdrowe jedzenie i ruch. Ruch zaczęto dodawać do diet. Z początku to było bieganie, basen, rzeczywiście jakieś sporty. Jednak my, nie przyzwyczajeni do biegania z dzidą żeby upolować mamuta, nie lubimy się przemęczać, basen szybko zamieniliśmy na saunę. Cholewa ostatnio musiał zrzucić trochę koła. Szedł na basen. 10 minut pływania, 35 minut w saunie - chudnę!
(teraz coś ode mnie, w tym temacie. Chciałbym powiedzieć tylko tyle, że bardzo współczuję tym co studiują, studiować będą dietetykę czy żywienie. Pomimo tego wszystkiego co napisałem wyżej, dziewczyny jakoś sobie radziły wcześniej i radzić będą (wiedza plemienna, te sprawy). Obecnie wielu facetów, by pomóc w wyrzeczeniach swoim kobietom, przechodzi na dietę. Oczywiście rujnuje to wspólne posiłki, bo dwie strony jedzą totalnie co innego, jedno nie może jeść tego co je drugie. Karmienie się więc odpada, na randce można ewentualnie nakurwiać salta. Moda na zdrowe życie minie, tak samo jak minęła moda na big brother'a, bratanki, grono. Wtedy dietetycy pójdą w odstawkę, wejdą znów w podziemia szpitali i tam będą do końca dni swoich pracy:
Start-> Dokumenty-> Jodowo-Potasowa.doc-> Plik-> Drukuj-> Enter)

Nie bardzo wiem jak to skończyć.
będzie więc trywialnie i nie zgodnie z tematem:
Żarłok, wpierdalaj! z tym nazwiskiem nic Ci nie grozi. :)




*tak wiem, internet.
**chociaż myślę że można tak powiedzieć o każdym.
***to nie jest ta naukowa o której myślałem ostatnio
(koniec 1:37, godzina na dole jest posunięta o 1 w tył, nie wiem jak to zmienić)

środa, 29 czerwca 2011

Egz wst archi Poznań

Po pierwsze, dłuuugo zastanawiałem się, czy to tu zamieścić. Po prostu, charakter tego miejsca nie pasuje do takich rzeczy. Jednak, jako że ta strona jest jakąś tam tapetą mojego mózgu, to stało się tak jak się stało. W kocu to też w moim mózgu zostawiło jakiś ślad.


Posen, dzien 1szy. (g 22 00)
Po raz kolejny przeżywam pewien dyskomfort. Po raz kolejny, gdy zacząłem pisać nie mam pomysłu jak, ani o czym. Jeszcze parę godzin temu, jadąc tu autobusem myślałem w sposób jaki mógłbym zapisać. Teraz, po prostu nie wiem. Puste są moje pomysły na to ja ów wstęp powinien wyglądać. Ja sam, zmęczony, pusty jestem. Dryfuję w oceanie czasu w łupinie od orzecha. Czekam, aż gdzieś na horyzoncie pojawi się zabrudzony, pasek zieleni. Oznaczać to będzie jedno. Spokojnie położę się spać, rzucę się w objęcia, mojej własnej bogini snu. Ta noc, tak wyczekana... ahhh, razem z nią i z każdą, którą wyśnię i żadna nie będzie miała nic przeciwko temu. Jawa, świadomość obie je odstawię, a ważna będzie tylko ta jedna, ciekawe co dziś dla mnie wymyśli :)
Ezoteryczny Poznań był dla mnie legendą. Wizja jaką kreował dla mnie Grabaż, po tylu latach urealnia się dla mnie, mogę ją sprawdzić, mogę sprawdzić jego. Mogę sprawdzić to, jak dobrym jest poetą, jak dobrze opisał Posen. Na razie, nie zawiodłem się. Widziałem zarowno dziwnych gości (tych co pod płaszczami na cichym skwerze nic nie noszą też) jak i dziwne panny (ubrane na czarno-grantowo, jak mundury identyczne czarne ciuchy i granatowe dodatki w idealnie tym samym kolorze ) , a taksówki, rzeczywiście, stoją wszędzie.
Stary rynek? Woaa! Starówka Warszawska może się schować, Poznań nie dał dupy, pokazał Polsce jak powinno wyglądać stare miasto. Stary Browar? Poznań znów dupy nie dał! Pokazał jak dobrze wydać pieniądze na centrum handlowe. To miejsce jest niesamowite. Wrrrć! nie-sa-mo-wi-te! (tu powinno być słowo 'totalnie', ale ograniczam). W porównaniu do Warszawskich:
-Blu Siti, może się schować
-Fort Wola, toż nikogo tam nie ma, poza tym jak to wygląda? a wielu, spyta się 'co to jest?'
-Wola park, a gdzie to w ogóle?
-Arkadia, plastikowo
-Promenada, eee, nie?
-Reduta, w cieniu Blu
-Złote kutasy? myślę że nazwa mówi sama za siebie.
Stary browar ma klimat. Stal, drewno wypalona glina (czyli cegła, której ilość aż przytłacza) i szkło. Mieszanka nieziemska. JA-CHCE-TAKI-BROWAR-U-SIEBIE alejuż! Swoją drogą, jak coś co ma 'browar' w nazwie może być niedobre?
...
ano!

'Jest tu kilka takich miejsc...'
o nich jutro.

Jeszcze tylko ostatnia myśl dzisiejszego dnia:
'studentki dają radę' - pomyślał Karaś patrząc się na ok22-letnią białogłową w obcisłych legginsach imitujących jeans.

Dobranoc.


Posen, dzien 2gi .(g15 27)
Sjesssta.
Ważna rzecz o której nie wspomniałem wczoraj. Akademik. Na pewno różny od tego w Gliwicach. Najsamprzód na kolana powalio mnie obwieszczenie:
w związku ze zniszczeniem drzwi oraz ścian każdemu zostaje potrącone z kaucji 10 złotych’ co w Gliwicach nie miałoby miejsca. Tam na 4tym piętrze, każde jedne drzwi miały dziurę, która służyła za spiołę. W toaletach tych drzwi w ogóle nie było, pod prysznicami brak zasłon, wszystko to wspólne (men/women kiego różnicy?), wszystko to udekorowane ściennymi malowidłami, które są niczym wisienka na torcie. To co łączy to miejsce z DS Elektronem, to napis ‘jebać legię’, który powitał nas zarówno tu, jak i tam, jako przejaw studenckiego zawołania, ostrzeżenia, czy może bardziej powiadomienia, kto tu jest z kim. Pokój, w przeciwieństwie to tego w Gliwicach był, jest i po naszym wyjściu będzie się dało przewietrzyć. Co jest wielką zaletą. Zwłaszcza patrząc na to, że znów naprzeciwko naszych drzwi jest jakieś miejsce wspólne. (tu kuchnia, tam kibel; btw właśnie gotują spaghetti bolognese). DS. AWF daje radę, poza paroma drobnymi szczególikami. Jak za pewne wszyscy wiemy, najwyższym czuekiem na Świecie to ja niet sem, wręcz można powiedzieć żem konus. A jednak. Zarówno łóżko jak i pościel jest za krótka. Ale to da się przeżyć. Bardziej dotyka mnie to, nie ma tu klimatu. W elektronie czuć było zastój czasowy, materia uwięziona w jednym miejscu dotrwała do XXI wieku w niezmienionej formie, tu… nie. Być może wpływ na ten brak klimatu ma też to, że dziś np. przyszła pani sprzątaczka i zaczęła ogarniać kuchnię. Zawsze wydawało mi się że w akademikach studenci walczą o jedzenie z żywymi kulturami bakterii. Tu… nie. Tu do boju przyszedł cif, ludwik czy inny vanish i całą florę wybił. Cywilizacja, która tak dobrze trzyma się w Elektronie, z którą kultura studentów walczy o przetrwanie, gdzie przezywają tylko najsilniejsi. Kultura bakterii, która jest kołem napędowym cywilizacji 4tego piętra, tu… nie-istnieje.

jest tu kilka takich miejsc
gdzie nie warto się pałętać



Posen , dzień 2gi.(g20 47)
Rozpatrzmy te dwa wersy pod dwoma aspektami. Raz, nie warto bo dostaniesz wpierdol. Z tego co się zorientowałem sporo takich miejsc. Most Rocha, bulwar nadwartański w nocy. Przyjechałem do Poznania w złym momencie roku. Zbyt długi dzień, powoduje, że ciężko mi powiedzieć cokolwiek o życiu tego miasta po zmroku. Drugi aspekt, nie warto, bo nie warto, bo nic tam nie ma. ... Kotokolwiek wie gdzie jest ulica Nieszawska? Dla nie zainteresowanych: na zadupiu. Czemu więc mięlibyście tam jechać? Ano, wydział Architektury. Wszyscy ci, którzy spodziewali się niewiadomo jak pięknego, niewiadomo jak okazałego budynku już dojeżdżając, czy dochodząc do celu będą wiedzieli, że mocno się zawiodą. Nie jest to budowla o której można powiedzieć ‘to ten obskurny szary budynek za wydziałem budowlanki!’, ale za to można powiedzieć ‘ta pieprzona podstawówka, tysiąclatka?’ i wiele się nie pomylimy. W każdym razie, miejsc gdzie nie warto się pałętać jest tu mało, tak przynajmniej na razie myślę.

I kilka takich miejsc
By zapomnieć…


Jeden z budynków przy ulicy Mostowej. Nie wiem kto, ani co miał na myśli projektując go. Jest na nim wszystko! Z każdego stylu po trochu (to oczywiście nie jest tak wielkie monstrum jak w Warsovii zwie się chyba ‘czarny kot’). Parter: połowa to typowy modernizm, szkło metal i beton (proporcje dowolne) druga połowa – mniej typowy modernizm; piętra: tu mamy powtórkę z historii, lecz by wydobyć głębie i nadać kontrast doprawiona lekkim modernizmem; zadaszenie: dekonstruktywizm (a co? Ja nie mogę takiego dachu sklecić?). A! zapomniałem o najważniejszym. Jest jeszcze STOŻEK, na dachu oczywiście. (Dopisek z dnia 4tego, g22 31: budynek jest dalej hujowy, może nie ma powtórki z historii na piętrach, za to ma sześcian na dachu. W parterze jest wycięta wielka dziura wsparta kolumnami, a przez nią, widać wspaniale współgrające z tym budynkiem... ajak? kamienice.)

… i pamiętać
Myślę, że o starym browarze nie muszę wspominać. Rynek? Pff, wiadomo.
Gdy pierwszy raz trafiłem na jeziorko Maltańskie, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Taaa:
-Co to kaczki są? Niee w zbyt równych odstępach są jak na kaczki,do tego tworzą proste linie.
Okazało się, że to boje. Boje wyznaczające tor dla kajaków. Gigantyczne jeziorko do sportów wodnych w środku miasta, właściwie tuż przy centrum (obok jest rondo środka, z drugiej strony zadupie, ale to i tak środek miasta). Wcześniej było Centrum Malta, czy też Malta Plaza – lepiej mi brzmi, na początku pomyślałem, że co za idiota postawił centrum handlowe w takim miejscu, potem dopiero okazało się że obok jest, mówią, najpiękniejsze miejsce w Poznaniu. Dziś, byłem tam w środku. Niesamowite. Pierwsze wrażenie? Miękko, biało, nowocześnie. Pomysł na fasadę – wow. Białe sufity świetnie kontrastują z ciemnymi sklepami. Wszystko uzupełnione jasnym drewnem. Całość wygląda nieziemsko.
Byłem też dziś w cytadeli. Miejsce przeogromne. Można tam uciec od zgiełku miasta, ocean trawy i cisza. A w tej ciszy…

poznańskie dziewczęta

Po pierwsze chciałbym powiedzieć, że WIEM o czym jest ta piosenka. Ale te dwa słowa na podtytuł, który ma jakoś porządkować notkę.
Cytadela, przywitała mnie morzem bikini. Raptem jedną parą, ale… głodnemu chleb na myśli i takie tam.
Jak wczoraj, dziś też spotkałem kobietę, która siedzi mi w mózgu, przez to, że nie była niczyją kopią (ta wczorajsza przez ‘wąsy samuraja’). Mógłbym pisać, że rude niezbyt długie włosy, którym rano dany był spokój i nie były przez godziny starannie układane i dalej. Ale po co? Skoro nikomu, nic to nie powie, mi tak, nikomu innemu. Za to miejsce gdzie ją minąłem było dość osobliwe. Najstarsza archikatedra w Polsce, miejsce z całą pewnością do zapamiętania, miejsce gdzie leżą Polski królowie od Mieszka I aż do Bogusława Pobożnego.
Idą ONA i ONA
Fruwają warkoczyki

Te też spotkałem : >

Ostatnie zdanie dzisiejszego dnia chodziło za mną od rana, po prostu obudziłem się (… wielki szerszeń wplątał mi się we włosy, obudziłem się na siedząco trzęsąc głową) i wiedziałem. Ale to jeszcze nie ono. Teraz będzie parafrazowany cytat innego zespołu, już nie poznańskiego, nie mniej jednak dobrze będzie oddawać to co się z mną teraz dzieje:
‘leże sobie bykiem, zimne piwo piję
nic nie muszę robić i tak sobie żyję’
O tej godzinie po prostu nie pijam mleka (dla dociekliwych)
Grabaż miał rację. Nie masz nic lepszego na świecie niż 20-stoletnie odsłonione nogi.
Dziękuję, dobranoc. Dokończę piwo, porysuję, do zobaczenia na egzaminie.


Posen, dzieć 3ci. (g18 24)
Większość wrażeń dzisiejszego dnia mógłbym napisać wczoraj. Zostały one napisane już dawno, i nawet nie przeze mnie.
'Już po godzinach szczytu
Wracam z radia, jestem lekko uwalony
Oczy mi się rozjeżdżają
Nie zgadzają mi się strony
Gołębie wydziobują okruchy dobrobytu
Między krzesłem a podłogą wszystko po staremu
Nieznośna lekkość butów
'
Zwłaszcza ostatni wers jest trafny Marzę tylko o tym , coby położyć się do łóżka, i po prostu leżeć, Ewentualnie wykąpałbym się jeszcze.
Jeszcze jedna rzecz, która przydarzyła mi się przed, może 15 minutami. Stoję sobie w szapo na przystanku i podchodzi do mnie koleś. Prosto z mostu, wali:
-Dzie kupiłeś ten cylinder?
Ja grzecznie odpowiadam, że w Szczecinku jest firma JABU (pokazując mu logo), ale że łatwiej znaleźć ich w necie. Potem dodaje jeszcze:
-Szapoklak – pokazując na czapkę.
-Kuba – wyciąga do mnie rękę
-Olek – odpowiadam – ale to… – wskazując na czapkę –… jest szapoklak.
Pozytywnie i legalnie. Tego wczoraj nie mógłbym przewidzieć. 

Posen, dzień 4ty.(g22 11)
WAKACJE!
Dziś, ostatni dzień. Skończyłem! Veni Vidi Vici.
Mój 1szy dzień wakacji spędziłem tak, jak chciałem spędzić jakikolwiek dzień od bardzo dawna. Mianowicie:
Robiłem to czego nie potrafią robić biali ludzie, to czego powinni zazdrościć Meksykanom, Hiszpanom. Nie robiłem NIC. Nie mrugałem, nie myślałem, nie ruszałem się. Jak roślina, po prostu byłem.
I tak przez 7 godzin :]

Przez te 7 godzin zorientowałem się jak bardzo zwracam uwagę na szczegóły wszystkiego i ile mogę z tych szczegółów powiedzieć o ludziach, których widzę.
Znów widziałem kobiety w czerni z granatem. Swego rodzaju klamra, Poznań przywitał mnie i pożegnał w podobny sposób.

(tu był bardzo długi kawałek wjeżdżający na kogoś, ale postanowiłem że swoje frustracje zachowam dla siebie, zwłaszcza że jutro znikną)





Byłem w tym mieście 4 dni. Moje… wszystko udało mi się streścić jedynie na 5 stronach. Było tego dużo dużo więcej. Ada wie, bo relacje z 2 dni opowiadałem jej z dwie (?) godziny, może więcej? Chyba chciałbym ją za to przeprosić, ten rozwięzły język. Sama jednak spytała się ‘jak było?’ skazując się na katuszę.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

...będzie jeszcze jeden

I stało się!
siedzę na balkonie, co prawda nie ma jeszcze 20 stopni, nie zjadłem prawdziwie męskiego śniadania, ale obydwa koty leżą sobie w swoich pudełkach. Ich mruczenie zagłusza Pidżama porno. Zefir, wieje.
Mam nawet swoje piwo z sokiem truskawkowym.
Co prawda niebo jest w kolorze akwamaryny, nie lazuru, ale nie zmienia to faktu, że...
Tak właśnie wyglądał Eden!

Są takie tematy, zjawiska, które potrafię nazwać, zdefiniować. Niestety nie mogę ich opisać.
Stan w którym wszystkie zmysły są wyostrzone. Najcichsze skrzypnięcie szafki przypomina krzyk ludzi, którym wyrywane są ręce. Stan, gdy nawet najlżejsze światło skierowane w twoją stronę, przypomina ci przesłuchanie, gdy 100watowa żarówka, wycelowana jest prosto w Ciebie. Stan, gdy najsubtelniejsza nawet woń, najpiękniejsze perfumy na świecie, swoją intensywnością mogłyby konkurować ze starym, zleżałym gnojownikiem zamkniętym szczelnie w pokoju. Zapach też prawdopodobnie byłby podobny. Stan, w którym przy odrobinie koncentracji jesteś w stanie policzyć wszystkie aktywne receptory dotyku, odkrywa się wtedy takie miejsca na swoim ciele, o których nie miało się wcześniej pojęcia. Czasami nawet całe kończyny. Nie można krzyczeć z bólu, w ustach nie ma już języka, jest za to nieheblowany drewniany kołek, który się nie zgina, za to przy najmniejszym ruchu rani podniebienie. Jednym słowem, na swoich barkach utrzymujemy cały świat. Mamy poczucie, że największe jego problemy musimy rozwiązać. Czujemy się odpowiedzialni za głód, biedę, wojny. Chcemy to zmienić, bo czujemy że to nasze przeznaczenie, że musimy ponieść konsekwencje za nasze błędy, które do tego doprowadziły. Weltschmerz, który odczuwał Kordian czy Werter to pikuś.
Tak, kac to okropny stan.
Nigdy jednak nie udało mi się go opisać w taki sposób, żebym był z tego zadowolony. Powód jest jeden. Szybko zapominamy o tym co było dla nas złe. Dziś już nie pamiętam tego jak czułem się wczoraj poza jednym ogólnym wnioskiem, że źle. To co napisałem powyżej nie oddaje tragizmu sytuacji, w którym znajdują się ludzie na kacu, każdy jeden którego dusza czasami wychodzi z ograniczającego ją ciała przyzna mi rację, powie, że to nie to. Można rzec, że nie ma problemu, mógłbym napisać o tym wczoraj. Otóż nie! To wyżej o tylko namiastka tego jak się czuje. Patrząc na to, zastanów się i sam odpowiedz sobie na pytanie. Czy w momencie gdy zastanawiam się dlaczego pozwoliłem żeby ludzkość doprowadziła populację misia pandy na skraj wyginięcia, czy mam czas, żeby myśleć o takich przyziemnych rzeczach jak pisanie czegokolwiek na bloga?
Jednak jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć co to moim zdaniem kac, muszę Ci o tym opowiedzieć :)
...
nie widzę problemu.



Nie chciałem o tym...
w założeniu to miała być multitopic-long notka jednak nie chce mi się jej dalej pisać. Mam za to zajebisty pomysł na następną. Naukową ]:>

piątek, 10 czerwca 2011

żeby jeden dzień decydował o następnych 6ciu latach...

Siedzę na balkonie, nogi wysoko założone na balustradę, a netbook na kolanach.
Niektórzy patrząc na tę pozycję powiedzieliby, żem dziwny, bo to nie może być wygodne.
Jednak ja, mentalny człowiek guma, mam gdzieś to, że zielona, nowo-odmalowana rura wbija mi się w łydkę, tyłek wisi w powietrzu, a na krześle trzymają mnie jedynie łopatki.
Z mokrą głową i skąpany w promieniach słońca, siedzę i pozwalam się otaczać rozgrzanym, wiosennym powietrzem. Jest godzina 10 36, a temperatura dawno już przekroczyła 27 stopni. Zimne, lazurowe niebo, przytłacza mnie swoją wielkością i mocno kontrastuje z ciepłymi barwami wszystkiego co otacza mnie dokoła, nie ma na nim żadnej chmury, przez co muszę mrużyć oczy, bo złote słonko świeci mi prosto w twarz. Nie przeszkadza mi to wszystko, podobnie nie przeszkadza mi lekki wiaterek, który powoli suszy mokre moje kudły...


Tak miał zaczynać się dzisiejszy dzień, w takim otoczeniu miałem to pisać.

Jest jednak inaczej.
16 stopni wygrało z 30.
Gruba warstwa chmur zakrywa ogrom nieboskłonu, ich kolor jest wielce daleko od lazuru, czy chociażby akwamaryny. W związku z tym i słonko przegrało z chmurami. Nie muszę mrużyć oczu. Nie siedzę na balkonie. Jestem w domu gdzie powietrze stoi. W głowę mi zimno, przez mokre kudły, a gdy tylko pomyślę że miałbym wyjść teraz na zewnątrz... nieee, wiatr którego dźwięk przypomina jęki maltretowanych, torturowanych ludzi skutecznie mnie zniechęca. Zamiast słuchać mruczenia kota, który leżałby w pudełku pod moimi nogami, w cieniu, dociera do mnie konferencja Kaczyńskiego, który po raz kolejny pieprzy o Smoleńsku (toż to kolejna dziesiętnica jest, 14 już). A co jest najgorsze. SIEDZĘ, a miałem przecież 'leżeć'.

Nie tak zaplanowałem dzisiejszy poranek.
Ostatnio przeczytałem, że nie warto planować, bo więcej rzeczy może się.. nie wyjść.
Nie planuję dużo. Wciąż myślę, a mam już 18 lat, że spontan - to jest k... to! Jednak wczoraj, cały dzień (równie zimny, równie szary jak ten) po prostu marzyłem o tym, żeby dzisiejsze rano wyglądało jak to na początku. Podobnie było w środę, gdzie pomyślałem sobie, że wczoraj zjem sobie śniadanie z dużą ilością mięsa i warzyw a do tego zamiast herbaty napiję się piwa, ze świeżym truskawkowym sokiem. Taaaaaa. w środę wieczorem skończyły się w domu truskawki.
Jest 10 56, moja frustracja
to jeszcze nie zenit.

Tak sobie właśnie pomyślałem, że nie przeszkadza mi to że jest zimno, czy wieje. Raczej to, że jest szaro.
Możliwe, że ma to związek z tym co ma się wydarzyć jutro. Jutro, w którym szarość, szarość, szarość! Szarość, to będzie to, o co będę się martwił, o co będę dbał. To będzie to, co przez 1,5h będę pieścił, aby wyglądało jak najlepiej. Jako, że ten 'konkurs' jest znaczący w kontekście tego miesiąca, lekko irytuje mnie, że świat przez swój brak kolorów mi o tym przypomina.
Muszę być chamem, skoro odczuwam mentalne gyly-gyly na myśl, że inni totalnie się przed takim eventem denerwują. Podobnie było przy maturze, przy ustnych. Nie byłem w stanie się denerwować i czułem się dobrze patrząc na strzępki nerwów innych.
Co jest dziwne, zwłaszcza w kontekście ustnych matur, bo na prawdę życzyłem każdemu z mojej byłej klasy jak najlepiej. Teraz, na dzień przed ołówkowym szałem, mam nadzieję, że te 900 osób sra w tym momencie po gaciach. Im wcześniej zaczną peniać, im wcześniej zaczną im się trząść porty, tym lepiej dla mnie :)
Nie muszę być pierwszy w tym konkursie. Co więcej, wiem, że nie będę. Chcę po prostu pokonać 820 innych osób, chcę być w pierwszej 80, nic więcej.

Tak. Egzamin na archi. he-he.
Zakładam pozytywny scenariusz:
-przejdę pierwszy etap
-pierdolnę zajebisty model
jednak jeśli będę na 80+x miejscu po dodaniu tych cudownych punktów z matury które oblicza się z jakże prostego wzoru:









-gdzie x to ciśnienie w Woli Pierwopolskiej na wysokości względnej 320m nad dachem ratusza w dniu 23II br. o godzinie 13 33
-z to stan populacji pławinka dennego w dniu 4III
-y to średnia ilość alkoholu we krwi jeleni w Polsce w nocy z 31XII/1I
reszta to jakieś stałe


będę miał prawo zrobić totalny rozpierdol na świecie. Gdzieś będę miał subtelne i wyrafinowane plany, które tworzyłem przez całe swoje życie, plany które miały zniszczyć świat, których realizacja ich trwałaby długo. W takim wypadku będzie zależało mi na czasie. Wezmę metalową rurę i po prostu to zrobię. Znajdę sobie punkt podparcia i... bój się Ziemio!

Oznaczać to będzie, że przez 12 lat dawałem dupy. Wiedza, która miała być moimi drzwiami, moją drogą do podboju wszechświata, ustąpiła kawałkowi węgla którym władać uczę się od zeszłego roku. Wtedy moje plany totalnej zagłady, początka schyłku, całkowitego rozpierdolu czy jak to zwiesz, wezmą w łeb, bo to będzie pokazywać, że nie nadaję się na tego, który zepsuje wszechświat, a powinienem zostać tym co to rysuje starówkę i sprzedaje po piątaku swoje prace.



idę sobie zrobić śniadanie.

sobota, 16 kwietnia 2011

pusty pokój

Lubię tak, leżąc na ciemnej i zimnej posadzce pustego pokoju, brocząc krwią podejść do siebie i zacząć się kopać.
Widok podeszwy glana raz przybliżającego się, raz oddalającego... dźwięk łamanego nosa, powieki zamykane przy każdym ciosie wszystko to przypomina mi o tym, że żyję.
A każda kolejna myśl, przerywa łączność nabłonka jak nóż i coraz więcej krwi wylewa się ze mnie.
Każda kolejna myśl rozdziera połączenia w mózgu.
Połączenia, które kiedyś, dawno temu, wcześniej, trzymały w kupie lejącą się, bezkształtną masę rzeczywistości.
Połączenia, które tej rzeczywistości stworzyły klatkę.
Połączenia, które tę rzeczywistość więziły, nadając wymiary własnego jej więzienia.
A teraz mózg ten, wypatroszony, rozerwany, w kawałkach, spoczywający gdzieś obok czaszki, która przez tyle lat służyła mu za tarczę przed deszczem, wiatrem, butelkami, butami innych ludzi.
Jako dom, w którym mógł tworzyć kolejne pręty do klatki.
Puszka.
Ustąpiła.
Kolejne uderzenie w głowę sprawiło, że najwytrzymalsza część kośćca zawiodła.
Gumowa podeszwa, nabita śrubami wygrała.
Tak jak poprzednio wygrała bitwę z wątrobą, której komórki rozlane gdzieś w organizmie nie przypominają już wcześniejszej struktury, tak teraz poddał się mózg.
Krew, wylana do jamy brzusznej miesza się z żółcią, sokami trawiennymi z pękniętego żołądka.
Zmęczony.
Zadowolony.
Siadam na czarną, zalaną krwią podłogę, podpierając się rękami.
Patrzę z dumą na ociekające krwią glany.
Patrzę na siebie.
Na metr osiemdziesiąt pięć dokładnie rozsmarowane po posadzce.
Zmęczony.
Wykończony.
Kładę się na podłogę i w szaleńczym śmiechu, trzymając się za brzuch, drę się.
Wpatrzony w sufit, z odchyloną głową, po prostu cieszę się.
NIE!

To nie radość.
Szaleństwo.
Czy przyjdę ponownie by się skatować?
Czy może raczej podejdę z miotełką i ogarnę do kupy szczątki które jeszcze przed chwilą były obiektem mojej...
Czas.
Czas,
czas.








- - -
a tak poza tematem

Mówi się, żeby nie kopać leżącego.
Co jeśli kopiącym i leżącym jest jedna osoba?

poniedziałek, 7 marca 2011

Heros z Nikąd

Gdyby w krainie puchatobrodego ludzie zastanawiali się nad istnieniem Boga, deiści, ci chyba najwięcej mięli by racji. Ja bowiem, stworzyłem świat piękny,wiesz to bo mi pomagałeś, będąc w mojej głowie tworzyliśmy go razem. Prawdopodobnie jak ja i Ty również dałeś mu żyć, dałeś mu wolność, dałeś jego mieszkańcom czas, puściłeś go by toczył się sam. Nie chwytałeś ludzi wielkimi glinianymi łapskami i nie kierowałeś nimi, a jeśli tak, nie robiłeś tego często, ani stale. Również i ja dałem światu temu oddech. Chciałem go nawet zostawić, starałem się nawet o nim zapomnieć. Niestety ja i ów świat, którego zalążek jest w mojej głowie, który wykiełkował gdzieś z głęboko zasianej idei jesteśmy jak rzepy. Staram się od niego oderwać, powoli, nitka po nitce, na zawsze jak komórki nerwowe odrywam swoją świadomość od niego. Droga nasza długa, a już czuję, że idzie to tak powoli, tak marnie, że chyba zacząłem się cofać.
Pomyślałem, więc. Czemu by się nie zabawić?
Jak do tej pory, gdzieś miałem to, że na dalekim zachodzie krainy niejaki Billy Pierr, spędzał całe swe dnie w saloonie, w którym kurz pomarańczowej ziemi osadzony na oknach uniemożliwiał słońcu, które tak długo tworzyłem, któremu kazałem zawsze świecić nad tymi światami . Gdzieś miałem to, że Billy wyzwał do pojedynku nieznajomego przybysza, który zjawił się, niewiadomo skąd i przegrał; co życie Billego wywróciło całkiem na drugą stronę. Gdzieś miałem to, że daleko w kraju za oceanem, dużo bardziej rozwiniętym, mała krótkowłosa dziewczynka o spojrzeniu dwudniowego trupa ratuje miasto, w którym domy sięgają nieba. Bohaterka w żółtym stroju, zwalcza zło wszelkiego pokroju... chyba, że puszczają ulubiony serial jej w TV. Nie obchodziło mnie również państwo gdzie rządzi zła, surowa sinusoida, której podwładni tak uciemiężeni, chcieli dodać trochę koloru swojemu życiu i organizowali bunt, chcąc straszną, nieczułą sinusoidę pokolorować. Prawdę mówiąc, do dziś nie wiem czy im się to udało. Jedynie Hochlandia, gdzie w Alpach, Bernardiery ratują ludzi była dla mnie ciekawą krainą. Jest dla mnie zagadką nawet teraz, jeszcze nie do końca ją poznałem, nie całkiem ją stworzyłem, jest narazie pustkowiem, gdzie stoją Hochlwiatraki, a biedne czworonogi przedzierają Alpy w poszukiwaniu ludzi, których nie ma, bo nie ma ich tam po prostu.

Jednak jest różnica między tymi krainami a tą jedną, gdzie król w złotej koronie obalić smoka chciał. Od tamtych w każdej chwili mogę się uwolnić, ta jedna mnie trzyma, o czym już wspomniałem.

I wspomniałem też że chcę się zabawić.
Zszedłem więc na ziemię i przybyłem jako heros nikomu nieznany do krainy gdzie festyn jeszcze trwał. Jak wiedziałem patrząc z góry, gad żyje i dobrze się ma.
Mijając budynki w mieście, które razem stworzyliśmy, podziwiałem piękne dekoracje, które człowiek mając chwilę wytchnienia, w momencie gdy bóg mu przez ramię nie patrzy zrobił, by miasto w czasie festynu wyglądało wystawnie. Chociaż z drugiej strony jak pomyślę, już poprzednio widziałem coś równie pięknego wspominając o wielu mężach jednak, musiałem nie zwrócić na to uwagi. To Twoja sprawka?
Mijałem więc, jako Heros z Nikąd setki lampionów, zawieszonych nad moją głową. Podziwiałem kolorowe firany, kramy. Miasto było gotowe. Idę główną ulicą, bo chcę się dostać na plac, chcę powiedzieć królowi, że 'Jam jest, jedyny zdolny, jedyny wybawca małej Twej, królu, krainy, który sprawi, że gada głowę na bramie głównej wjazdowej powiesić będziesz sobie mógł'. Szedłem więc ku celu, w mojej lśniącej zbroi i wyimaginowanym pirackim kapeluszu, gdyż żadnego nigdzie dostać w tych czasach nie można i nasłuchuję. Gdzie uczta, gdzie hałas bijących o siebie stali, gdzie żołnierze ćwiczący by stanąć ze smokiem jak równy z równym.




GDZIE?!
Stwórz mi tę drogę, pokaż mi jak mam iść, bo kim jestem? Herosem, już nie bogiem jak kiedyś, nie ja. Nie ja - mrówka - będąc tu, teraz w Twoim świecie, nie mam pojęcia gdzie iść.





A może i wiem? Nie pamiętam już, jakim ja to miasto uczyniłem, ale pójdę tam gdzie wydaje mi się słuszne. A Ty, proszę wypełnij tekstury białych kartonowych pudełek, których moje wysłużone już niechlujstwo, gdym bogiem jeszcze był sprawiło, że miasto to posiada białe plamy. Plamy, o których istnieniu wiedziałem, jednak uważałem je za nie istotne. Teraz jednak widzę jak kontrastują one, nijakie, bez wymiarowe, bez kształtne jednak posiadające jakiś zarys luźne myśli, z tą piękną przemyślaną i harmoniczną architekturą miasta wokoło.
Twórz je!

Sama moja uczta, przebiegała niezbyt ciekawie. Albo tak mi się wydaje. Z resztą, kto to wie, kto to spamięta, kto by się przejmował...
Przedstawiwszy się uprzedniego dnia jako Heros z Nikąd, dziś o poranku nie miałem już takiego posłuchu jak jeszcze wczoraj wieczorem. Nie do końca wiem z czym jest to związane, jednak moja kolej na próbę ubicia gadziny niedługo miała nastąpić. Z tego co się dowiedziałem, pamiętam, albo wymyśliłem sobie wczoraj na uczcie. Niewiele rycerzyków w swoich lśniących zbrojach do gada się wybrało. Powiedziałem więc, 'Królu, rycerze, nie lękajcie się, jutro czuję, że dobry dzień nadejdzie, a moje wyczyny w krainie tej do historii przejdą, jako wydarzenia istotnie przełomowe. Tak więc dziś jeszcze zechciałbym swój wyimaginowany kapelusz wypolerować, tak aby na jutrzejszą walkę gotów był'. Po moich słowach rycerze otaczający mnie szczerze się do mnie uśmiechali, czego pewien nie jestem, jednak wiedziałem, że jeśli z szacunku tego nie robili to tylko z zazdrości.

Więc dziś, wsiadłszy w moje buty, wymaszerowałem z miasta z kordelasem u boku przez główną bramę. Kobiety machały mi hustami na pożegnanie, ocierały łzy. Mężowie pełni uznania odprowadzali mnie wzrokiem. Ja sam, w promieniach słońca idąc, czułem wiatr na twarzy, czułem jak smaga moimi włosami - zniewolonymi pod wyimaginowanym pirackim kapeluszem. Czułem, że nic, ale to nic tego dnia pójść źle nie może. Kordelas naostrzony przez najlepszego kowala w mieście, po bo by gładko łuski jaszczura przebił i mięso równo ciął, tarcza do lustra wypolerowana by gadzinę oślepić blaskiem słońca, które uprzednio stworzyłem, by świeciło nad Hochlandią.
Doszedłem w końcu do pieczary gada, której nigdy wcześniej nie widziałem, a wiedziałem tylko gdzie ona znajdować się może. Widzę i patrzę. A to co widzę, tak strasznym się wydaje, że przypominać mi sobie to trudno, a pisać o tym jeszcze gorzej. Jednak ja - Heros - wchodzę do pieczary, i w tym momencie bardzo bym chciał podziękować za wypolerowanie tarczy, by gada szukać, i tu dodać bym chciał, że ironią się posłużyłem. Więc idę krok za krokiem, a moje niezawodne buciki pozwalają mi poruszać się do przodu, by cel mój znaleźć.
Gdym tak na 10 metrów w pieczarę się zagłębił nagle mnie olśniło. 'OżyszTy w ciemię bity piekarzu z nadmorskiego miasta! A cóżże ci do głowy za pomysł przyszedł aby gada po ciemku szukać'. Tak, w przypływie męstwa i odwagi, oraz zbyt wielkiej pewności siebie, wasz jakże dobrze już znany rycerzyk - ja - ognia wziąć zapomniał, by chociaż wiedzieć w co gadowi celuje. A moje buty, jak już napomniałem, niezawodne, a i tak ślepe jak krety, więc im światło, czy nie światło, różnicy nie robiło, pchały mnie do środka pieczary im głębiej tym szybciej, ku ich przekonaniu dla mnie lepiej. 'Prrrr' warknąłem, zawróciłem obydwa i znaleźliśmy się na zewnątrz.
Odłożywszy tarczę, złapałem za kija i obok leżące skrawki tłuszczu próbując jakąś pochodnię na siłę świadomości sklecić, czuję - Siara! a nie moment, nie czuję, bo nos mam popsuty. Więc bardziej mistycznie, jakimś zmysłem ukrytym gdzieś głęboko w rdzeniu mojego mózgu, myślę sobie, 'cholera, coś tu jest..'
Więc odwracam się pełen lęku i obawy, a tam, za mną z pieczary wystaje gadziny łeb zielony. Ale nie powiem, jest ona honorowym smokiem, w co nigdy nie wątpiłem zaatakować mnie od tyłu, nie zaatakowała. Złapałem więc za kordelas, płynnym ruchem wyjmując go z pochwy i mierzę w gada. Jeszcze pewny siebie, wiary we własne siły, w to że się kurde uda. Z wyrazem 'mogę zrobić wszystko' na twarzy, stoję na przeciw gada, oko w oko, zbroja w klatę. Wtem, jak nie podniósł wielkiej jak wóz z sianem łapy, jak nie chwycił pazurami mojej szabelki, którą mu przed nosem machałem. Poczułem, że wybrałem się na gada ze scyzorykiem, nie z mieczem. Potok myśli przez moją korę mózgową przepłyną.
'Masz ty chłopcze to co chciałeś. No i co? I co? Źle ci było buraku, na północy z kolegami nowe lądy zdobywać? Źle ci było rabować i zabijac? Na prawdę tak, źle na bezpiecznym statku pośród sztormów Morza Zimnego, gdzie dziesięciometrowe fale wlewały się na pokład, maszty się łamały, a przez wiatrów siłę twe czerwono-białe żagle się strzępiły? Tak? No to masz kretynie coś chciał.' Wyrwawszy z mojej ręku kordelas gad patrzył mi się prosto w oczy, przemknęła mi przez głowę iskierka, że może to dobra gadzina jednak jest. Jednak nic się nie zmieniło, poza tym że szabelka moja, którą uprzednio machałem odbiła się z głośnym, metalicznym hukiem o najbliższy kamień, który otaczał pieczarę, a ja dalej stojąc przed gadem macham, teraz już pustą ręką, jednak macham. Grożę mu, wielkiej smoczycy, różowym serdelkiem, co równie dobrze mogłoby ją rozjuszyć, bowiem nikt nie lubi jak mu się obiad na talerzu spod widelca wymyka. Niezdolny, to zaprzestania ruchu ręką, do zrobienia kroku w tył. Do jakiej kolwiek reakcji. Stoję twardo przed smokiem. Lekko zdezorientowany, mój mózg stanął w momencie gdy ujrzał smoka. Upłynnił się, uprzednio nastawiając organizm na 'kontynuuj' i skutecznie ewakuował się przez uszy, zostawiając w mojej głowie jedną szarą komórkę. Jedną. Jedyną, która dała sobie wmówić 'nieee, to twój pomysł był przecież.' Więc moja komórka siedzi w tej mojej prawie już teraz pustej głowie i myśli. Jakby dobrze byloby się znaleźć teraz pomiędzy chmurami, patrzeć na kraine z góry. Wtem czuję wiatr na włosach, tak silny, że zdarło mi z głowy mój wyimaginowany piracki kapelusz. Myśli sobie jedna moja komórka, 'to co? do smoka, ta?' Po czym dogania mnie mój rdzeń kręgowy, taaak w powietrzu, chlasnął mnie po twarzy, co mnie na tyle otrzeźwiło, że zrozumiałem. TAK, CHMURY! Mózg powolutku, bocznym wejściem wszedł do mojej głowy i słowa 'tak, chmury' trawiły do mnie w całej swojej piękności. Patrząc teraz na ludzi którzy nie wiedzą co się stało z tajemniczym Herosem z Nikąd, mam dośc zabawy w bohatera.

Zapytasz, co się stało?
Otóż po rozmowie z moją podświadomością, dowiedziałem się, że ja, zajęty będąc proszeniem boga - samego siebie- 'zrób coś, zrób coś' nie zauważyłem jak gad, uderzając mnie paluchem wypstryknął wysoko w górę ponad Alpy Hochlandii, a nie poczułem nic mając na sobie zbroję, stąd tak długo zajęło mi zrozumienie co sie stało.


A co się dzieje ze smokiem?
Aj hef noł fakin ajdia! Łi Łil si!
sun, aż chciałoby się dodać.

czwartek, 10 lutego 2011

Historia pewnej wioski

Opowiem wam pewną historię.

Dawno temu, bardzo dawno temu, choć równie dobrze to może być jutro, albo dzisiaj. Czym bowiem jest czas? Gdy mówię, że coś dzieje się teraz, od razu staje się to przeszłością. Nie ma żadnego teraz, teraz istnieje tylko...! Teraz staje się wczoraj chwilę po tym jak było teraz. A czas, który będzie za chwilę od teraz będzie teraźniejszością za chwilę i przeszłością za dwie.
Bardzo dawno temu, 5 minut temu działo się to o czym za chwilę się dowiedzie.
Jam bard w którego głowie istniało ów królestwo. Nie było ono wielkie, ogólny zarys jest prosty. Na wzgórku, lekko pokraczny zamek średniowieczny, nic wielkiego, mur, wieża. Dokoła niego, domy. Białe ściany, dachy kryte strzechą, pomiędzy nimi brukowana uliczka. Jak w każdym mieście z tamtych czasów, żyli tam różni ludzie, i różnie im się żyło. Wszystko to otoczone było murem, a za nim, na polach, porozrzucane chatki rolników, co dzień dbających o swoje poletka. Na zewnątrz będąc, miasto wydawało się niewielkie. Jednak wchodząc do środka, przechadzając się uliczkami, odkrywamy całkowicie nową jego stronę. Okazuje się, że jest ono nie ograniczone. Mur odgradzający mieszczan od chłopów jest jak nieskończenie rozciągliwa, szara guma. Coraz głębiej zwiedzając miasteczko, tworzysz je coraz większe. Tak więc, przechodząc przez bramę, przez wielkie, dębowe wrota, wchodzisz na główną ulicę. Pod nogami kocie łby, a Ty czujesz każdy kamień (taki już urok trzewików), ulica szeroka na dwa wozy z sianem, po obu jej stronach pochylają się do Ciebie domy. Spokojnie, pewnym krokiem, idziesz do przodu, mijasz kolejnych ludzi, widzisz ich? Skręć w pierwszą boczną uliczkę jaką znajdziesz, ale nie szukaj jej, po prostu podróżuj dalej i idź.










Widzisz ją?
Skoro już jesteś w mojej głowie, chociaż teraz jest również Twoją, mogę opowiadać dalej.

Król, nie wysoki człowiek, z puchatą białą brodą, wielkim okrągłym nosem i żółtą koroną na głowie, nie był szczęśliwym człowiekiem. Jego państewko niepokoił, jak nie trudno się domyślić wielka, zielona jaszczura.

Gadzina była straszna. Mawiano, że wielka jest jak stodoła. Jej łeb wielkości konia, kolor zgniłego siana, a oczy palącej się lipy są. Kła ma długości zęba od wideł, i szerokości pięści. Uszy nie uświadczysz, tylko dwie szerokie na trzy palce i długie na dłoń rozdartą szczeliny z boku głowy. Język cienki, rozdwojony jak u żmii, jednak długości Pimpka, psa Zborka, tego co owies ozime sieje. Wysoka jaszczura jest jak wieża króla, albo 2 gospody. Każda z łap pokryta łuskami jak u łososia, tylko że rozmiarami przypomina otoczak, podobny do tych co to nimi ognisko w sieni obłożone, zakończona 4 pazurami, a gdy stąpa huku robi jak padające dęby na jesień i ziemią trzęsie. Jej tył, zakończony ogonem jak u psa czy kota, długości połowy głównej drogi w mieście, a skrzydła rozmiarami dorównują poletku zdolnemu wykarmić rodzinę wraz z trzodą przez rok.
Gad mieszka w jamie, pieczara ta znajduje się w centrum królestwa, jednak nawet ja, Bóg, Twórca, staram się do niej nie zbliżać, sama myśl o niej już sprawia żem bojaźliwy.






Nic dziwnego więc, że Puchobrody chciał się jaszczura pozbyć.
Nagrodą miało być całe królestwo, które po jej śmierci miał dziedziczyć zbawca. Król miałby w takim wypadku ustąpić, był bowiem już stary, jednak mądry i dbał o swój lud. Był gotów poświęcić się i swoje szczęście, aby ludzie przestali się bać, by mogli żyć jak kiedyś, jak dawniej, spokojnie.
Nikt jednak na wołanie króla nie odpowiedział.
Żaden z rycerzy z odległego kraju nie chciał przybyć by spróbować swoich sił w walce z gadem w pojedynkę.
Z każdym dniem, włos króla z jego białej brody wypadał. Czuł już, że niedługo nadejdzie jego czas.
Zorganizował, więc festyn, na który zaproszeni byli wszyscy najwaleczniejsi rycerze z przyjaznych krajów. I tak oto przybyli między innymi: Potężny Sam Bezludnik, znany z walki z hordą żołnierzy Imperium Realiusa; Anielogłosy Ryk Rozsądku, który jest wspaniałym taktykiem, dobrym wodzem i napełnia serca swoich słuchaczy wiarą we własne siły, wygrał wiele bitew, jednak wszyscy znają jego klęski; Inteligentny Ideus Kreatio, który wprowadzał nowe sposoby walki, formowania oddziałów to dzięki niemu została wygrana wojna Post Prelic~alna i to on miał główny wpływ na kształtowanie świata takiego jakim jest teraz.
Król zasiał w nich i w wielu innych ideę ubicia gada.
Dniami, nocami debatowano nad tym jak, to zrobić. Nie znając wroga, nic nie mogli poradzić.
Sumienny Stau’y Upart Zdec z kraju dalekiej północy mając doświadczenie już w biciu jednego smoka stwierdził jedno znacznie. ‘Gada tłukliśmy, jam sam do boju wojska prowadził, wiem przeto z czym to się je, jednakowoż gada trzeba wydedukować, szabelką nie ruszę gdy nie będę wiedział z czym wojować będę.’
-.........
-Słyszał opowieści ludu, smoczyca wielka jak stodoła, haha, dobre sobie...
Po czym zajął się śmiechem.
Głupio nie mówił, rację przyznali mu wszyscy. Trzeba, by poznać wroga. Jak wielki jest? Tego nie wie nikt. Podobno, gdy młoda jaszczura była widywano ją często. Lecz, od jakiegoś czasu słuchu o gadzie nie było, jedynie to, co król w nocy przez sen wymamrotał, albo raz gdy skrzydłem w nocy księżyc nakryła.. Było oczywistym, że jeśli gad kiedyś nawiedzał miasto, ślad po nim zostać musiał. Aż w końcu znaleziono. Obrazy.
Po ich ujrzeniu Stau’y Upart Zdec wymamrotał z przerażeniem w oczach i jawnie wypisanym na twarzy: ‘Wielgachne to kobylisko, a przecie takie młode było wtedy, to jakie to teraz musi być?’
Tego wieczora morale rycerzy wysokim nie było, tej nocy spadło na łeb na szyję, a następnego ranka po odkryciu, że jedyny człowiek mający jakiekolwiek pojęcie o walce z gadami uciekł do swego kraju na zimnej północy, morale złapało za łopatę i pogłębiło dno na którym się znalazło.

Sytuacja zamarła. Próbowano coś wymyślić, jednak do pieczary nikt się nie zbliżał, Pewnego dnia przy wielkiej uczcie Szermierz Wojtek, tułacz zza morza, w rozmowie dyplomatycznej przy łyku zimnego soku z brzoskwini podsunął ambasadorowi królestwa pewien pomysł. Obrzydzić gadzinę, zniszczyć ją przez zmieszanie jej z błotem. Taktyka, działająca (sam Wojtek ją wprowadził w życie w gospodzie u Czecha), lecz niestety krótko, żaden z rycerzy, nawet Kreatywny Wulgis Kłamca nie był w stanie wymyślić nic, aby coś wielkości stodoły schować w kałuży, szybko zrozumiano, że aby to zrobić potrzebna jest wielka armata, lecz aby jakakolwiek wytrzymała tak potężny strzał, musi być zrobiona z łusek smoka, tak dobrze nam znanego, albo innego.












Bajka niestety nie ma końca, jeszcze.
mam nadzieję, że skończę ją niedługo, szczęśliwie czy nie, nie ma to znaczenia, jakie to ma znaczenie?
a Ty, będąc tak długo w mojej głowie, jak myślisz?





Cwaniak!
Wiedząc, że gada nie ma w pieczarze wszedł do środka i czuje się dumny z tego jaki to on odważny!