Gwar. Zaduch. Bycie tam, nie należało do najprzyjemniejszych, jednak on, jemu podobni zlatywali się tam jak ćmy do światła, których też było tu pełno. Widząc jak wchodzi, barman podniósł kufel, odkorkował beczkę i powoli jął nalewać złocisty napój. Dziesiątka zadźwięczała na ladzie. Dźwięk, który wydała rozpłynął się w ogólnym hałasie, podobnie huk stawianego na ladę kufla. Nienaturalnie biała i czysta jak na to miejsce piana zakołysała się od uderzenia i zaczęła powoli spływać po zewnętrznej ściance kufla zrobionego z grubego zielonkawego szkła. Nie zważając na to złapał za ucho i odszedł.
'Powiedz mi stary, który to raz,
dajemy w tej knajpie w gaz?
Który raz płyniemy w długi rejs,
nie ruszając tyłka z miejsc?'
Na przeciwko niego siedział równie stary jak on pirat. Czarne, długie, zaniedbane włosy, jak siano, wystawały spod kapelusza. Brudna, granatowa marynarka zarzucona na wychudzone i spracowane ciało nie bez przyczyny sprawiała wrażenie za dużej. Obaj oparci na dębowych, ciężkich stołach patrzyli na siebie oczami, które w swoim życiu nie jedno już widziały. Półmrok panujący w całej tawernie, w tym miejscu był jakby większy, gęstszy. Oczy ludzi mieszkających w tej epoce przyzwyczaiły się do braku światła. Oczy tych korsarzy, te same, które za dawnych lat służyły wszystkim na psiej warcie do wypatrywania niebezpieczeństw na horyzoncie były jeszcze lepiej do tego przystosowane. I mimo mocno już posuniętego wieku dobrze widział, że jego towarzysz bawi się złotym kolczykiem w swoim uchu.
Całe szczęście że się nigdy nie przydał - szybko przemknęło mu przez myśl - Piękna tradycja. Każdy pirat, mimo nawet największej miłości do morza i wolności pragnie by pochować go na lądzie. Nawet jeśli zginie w walce, czy też pójdzie na dno razem ze swoim okrętem, ktoś kto później odnajdzie wrak i jego załogę, jego, będzie miał za co wyprawić pogrzeb. To troszczenie się o swoje dobro zza grobu.
Wartka rozmowa ciągnęła się długo. Kufel po kuflu.
'Czasem przysiądzie się jakaś mewka
gdzieś na relingu naszych spraw.'
W momentach, gdy młode, krągłe, kobiece ciało podchodziło do nich, siadało obok na ławie, wtulając się w silne męskie ramię, wdzięcząc się przy tym. Gdy widziało starych i prawdopodobnie chętnych, liczyło na szybki zarobek. W takich właśnie momentach ich rozmowa i tak prowadzona szeptem jeszcze bardziej zwalniała i cichła.
Na szczęście takich chwil nie było zbyt wiele. I nawet bardziej niż panny lekkiego prowadzenia przeszkadzały momenty w których dno kufla stawało się widoczne permanentnie.
'I krzykniesz: "Daj butelkę Stefka"
zupełnie jak: "Grota staw!"'
Córka karczmarza o nietypowym dla tego miejsca imieniu Stefka była bardzo osobliwą dziewczyną. Młoda, o bladym licu. Drobny nos znajdujący się pomiędzy dobrze zarysowanymi kośćmi policzkowymi zdobił jej twarz. Bardzo lubił z nią rozmawiać. Mimo znacznej różnicy wieku, doświadczenia, zawsze ją podziwiał. Uwielbiał spojrzeć w jej oczy, błękitne jak wody morza karaibskiego, głębokie jak Atlantyk. Urodą również nie pasowała do tego miejsca. Wraz z ojcem przypłynęli tu z jakiegoś dzikiego kraju w Europie. Podobno nie mógł znaleźć pracy na Nowym kontynencie, chciał przenieść się gdzieś na wyspę należącą do kolonii hiszpańskiej, jednak okręt którym płynęli został zaatakowany przez piratów. Cudem przeżył abordaż, ona miała nawet więcej szczęścia. Zabrano ich na Tortugę, gdzie okazało się, że należał do cechu browarników. Z chmielu, który przewoziła Hiszpańska fregata uważył doskonałe piwo. W taki sposób na Tortudze zaczęto ważyć najlepsze piwo po tej stronie Atlantyku. Port Royal miał dość łatwy dostęp do tego surowca gdyż przewożono go do Nowego Świata z Anglii. Oni nam chmiel - my im piwo. Tak za sprawą polskiego uchodźcy zacieśniały się więzi pomiędzy piratami, pomiędzy dwoma wolnymi portami. I mimo, że między nami było wiele zadr i zwar, mięliśmy przecież wspólnego wroga. A nawet w trudnych czasach, gdy nie było chmielu browarnik potrafił z trzciny cukrowej ukręcić taki rum jakiego jeszcze nikt, nawet najstarszy z piratów na Tortudze nie pił.
'A tuż przy kei stoją jachty wielkie,
wpłynęły do portu jak ptaki do gniazd.
Wiosną żagle ubiorą, jak panny sukienkę
i innych zabiorą w świat.
A nam? Znów przybędzie lat.'
'Zaciągnijmy się!' słowa wydarły się z ust mojego towarzysza nadzwyczaj nie spodziewanie.
- Mam na myśli, ty się zaciągnij, ja jestem na to za stary.
- Czyżby świerzb wyrósł ci na języku? Jesteś tylko rok starszy ode mnie nawet nie cały.
- Wiem, wie...
- Wiek nie jest przeszkodą - przerwałem mu.
- Ale ty zawsze mówiłeś że chcesz się stąd wyrwać. Ile razy z twoich ust słyszałem pytanie..
- Ile jeszcze razy wpadniemy tutaj o morzu pomarzyć? - znów nie dałem mu dokończyć.
Nie zrażony ciągnął dalej.
- To ciebie zawsze ciągnęło na wodę.
- Czy to pretekstem jest czy nałogiem, że wciąż chcemy ruszyć w drogę... - szeptem wypełzło z moich ust.
- Widzisz, te dwa pytania... w twoim przypadku to nałóg, znam cie, wiem to, jestem przekonany.
- Ale ja chyba nie do końca.
- Usychasz tutaj, jesteś jak roślina która potrzebuje wody. Chcesz czuć kołysanie statku, pożądasz tego podobnie jak dziewki po długim i męczącym rejsie. A chyba nawet bardziej. Pomyśl tylko...
- Rośliny giną od wody morskiej - ponownie nie dałem mu dokończyć.
- ...statki, złoto, pełne żagle, wiatr na twarzy - ciągnął niczym nie zrażony - i coś co na prawdę w tym uwielbiasz świrze. Sztormy, walka z żywiołem o życie. A poza tym inne powody, by wpuścić ogień do żył. Bitwy morskie, abordaże.
- A ty?
- Ja nie, wiem, że wiek jest słabą wymówką. Ale mnie tak na prawdę nigdy tam nie ciągnęło. Moje miejsce jest tu, na lądzie. - już otwierałem usta, by coś powiedzieć - Nie przerywaj mi! - huknął - wiesz że to prawda, znasz mnie od dawna. Razem tłukliśmy się na plażach drewnianymi mieczami, które zrobił nam twój ojciec, przed tym jak wypłynął... - umilkł, wiedział, że się zagalopował, że trafił w zły punkt.
Pociągnąłem zdrowy łyk z kufla.
- Tortuga - bardziej poruszyłem ustami, niż powiedziałem.
- Wrócisz tutaj, zawsze przecież wracasz - widocznie odczytał to z ruchu warg - tu wraca każdy, a ty szczególnie. bo jesteś nienormalny, szalony. JESTEŚ PIRATEM DO JASNEJ CHOLERY! - ryknął. Aż odwieczny gwar panujący w tawernach na całym świecie, akurat w tej jednej, na chwilę ucichł; by po chwili, wybuchnąć na nowo. - Tam jest twoje miejsce.
Chwycił mnie za marynarkę i podniósł wstając z ławki razem ze mną.
- Głupcze masz osiemnaście lat, życie przed tobą! A zarówno ty, jak i ja wiesz co chcesz robić i co w końcu zrobisz. Mówiłeś o tym od dziecka. Ja cię do tego zmuszę tak czy siak. Więc zrób przysługę swojemu przyjacielowi i oszczędź mi obijania ci pyska.
Dobyłem garłacza i w jednym momencie przytknąłem mu lufę do brody. Spojrzałem głęboko w oczy.
Długą chwilę tak staliśmy milcząc i wpatrując się w siebie, jeden drugiego trzymał w szachu. Dobrze wiedział, że zbyt wiele dla mnie znaczy, żebym tak po prostu pociągnął za spust. Wiedział również, że nawet gdyby tak się stało, lont po prostu nie płonie więc nie byłbym w stanie wystrzelić.
- Barman! - krzyknąłem, a tawerna znów ucichła. - kolejka dla wszystkich!
Wychodząc tej nocy z tawerny miał wątpliwości. Zostawił za sobą wciąż pijących korsarzy. Wkrótce i on miał stać się jednym z nich - bukanierem. Głęboko wciągnął powietrze w płuca. Słodkie powietrze niosące zapach trzciny cukrowej zmieszany ze słonym zapachem morza połechtał go w nos. Nigdzie indziej powietrze nie pachniało tak dobrze jak tutaj. Nie był tylko pewien czy bardziej podobała mu się słodycz trzciny, czy morskiej wody.
'Miał pies racje, jednak ciągnie mnie do wody', zaraz po tych słowach padł jak długi. Powaliła go ilość alkoholu jaką dziś wieczór wypił. Odwrócił się na plecy, spojrzał w niebo.
Już wiedział.
Dobrze wiedział co robić. Nie raz to już przeszedł. Większość pieniędzy z zakopał w dobrze sobie znanym miejscu, gdy tylko pierwsze promienie słońca dotknęły brzegu.
Port przywitał go miłym dla ucha skrzypieniem wysłużonego już mokrego drewna i lin. Jak na złość, żaden z obecnych kapitanów nie szukał załogi.
'Się będę musiał nachodzić'
Do wieczora nic nie załatwił. Zaoferowano mu jedynie podróż do Port Royal. Załoga pamiętała wczorajszy jego piękny gest. Nie mając nic do stracenia popłynął tam. Gdy tylko oddano cumy, poczuł to. Dokładnie to czego potrzebował. Poczuł się lepiej. 'Miał pies rację...'
W swoim życiu bywał w różnych miastach na różnych wyspach. Royal wydało mu się chaotyczne. Jednak szybkość adaptacji sprawiła, że wbieg zrozumiał mechanizm tego miejsca. I nagle spodobało mu się miasto którego domy zbudowano z kamienia, w którym było tak przeraźliwie bladożółto. Znalazł w porcie statek którego kapitan potrzebował ludzi. Ustawił się więc w kolejkę i czekał. Aż nadeszła jego kolej.
Stał przed kasztelem rufowym, przed drzwiami do kajuty kapitana. Jego poprzednik wyszedł, a on sam został wezwany.
-Jak masz na imię? - pytanie lekko go zaskoczyło, odpowiedział więc po chwili.
-Jes...
-Dobrze. Co nam dzisiaj pokażesz? - przerwał mu, co go lekko poirytowało.
- Słucham? - wyrzucił z siebie zdezorientowany. 'Co do.. - urodziło się w jego głowie - Co się dzieje?'
-Mhm, rozumiem, następny! - wyszedł, wciąż nie wiedząc co właściwie stało się w ostatnich paru minutach.
Poszedł dalej szukając okazji. Ponownie stanął w kolejce i ponownie wyczekał swoje, ponownie nienormalność przesłuchania go zaskoczyła.
Trzeci statek i po raz trzeci stał przed drzwiami. Tym razem przytknął do nich ucho.
-... nam dzisiaj pokażesz?
-Będę nogami szydełkował stojąc na ręku, gdyż drugą będę balansował talerzykiem na patyku.
-Proszę.
Minęło kilka chwil.
- Dobrze, skontaktujemy się z panem, proszę nie przychodzić, nie wysyłać butelek.
Po wyjściu swojego poprzednika wszedł do środka.
-Imię?
- I co, może mam jeszce powiedzieć, że będę szydełkował, co? - wyrzucił z siebie.
- Noo, jeśli pan potrafi, chociaż wątpię, by to wystarczyło, by dostać się do tej załogi. Konkurencja jest spora - odparł kapitan, niezrażony.
- To ma być żart?
- Co dokładnie? - zadał szczere pytanie.
- Ten cały nabór.
- Obawiam się, że nie - odparł spokojnie kapitan.
W końcu zdezorientowany spytał się o co więc chodzi.
Kapitan zaś spokojnie mu odpowiedział:
- Wisz pan, tera to każdy chce pływać. Piractwo po prostu się opłaca. Pływanie się opłaca. Kandydatów jest sporo stąd ten dziwny sposób naboru. Najpierw przesłuchujemy wszystkich, dowiadujemy się co nieco. Następnie wybieramy paru najlepszych, ogłaszamy nasz wybór w tawernie i mieszkańcy legendarnego Port Royal mogą wysyłać butelki na najlepszego wg. nich kandydata. Oczywiście, sami petenci prezentują swoje umiejętności również tubylcom. Butelki, które odłowimy zostają starannie policzone. Niestety piśmienność w mieście jest niska, więc zazwyczaj ludzie po prostu rysują podobiznę swojego ulubieńca. Niestety też, umiejętność sprawnego rachowaina wśród naszych marynarzy jest niewielka, bądź co bądź wywodzą się z tego ludu. Zwycięzca, więc określany jest według wielkości kupek ze swoją podobizną.
Przysłuchiwał się temu wywodowi i z każdym kolejnym słowem wydawało mu się to co raz bardziej abstrakcyjne. Nie musiał pytać czy jest to stosowane powszechnie, sprawdził to empirycznie nieco wcześniej.
Narastająca w nim frustracja musiała gdzieś ujść. Zaczął nienawidzić piracką brać, która panowała na dawnych wodach Anglików. Zaczął żałować, że wygrali, Angoli możnaby przynajmniej powiesić na rei. Kierował się szybkim krokiem do gubernatora. Dziw go brał, że ci tępacy jeszcze w ogóle potrafią wygrać jakąś bitwę, nie mówiąc już o przetrwaniu sztormu. Długi metaliczny dźwięk wydał jego kordelas gdy wysuwał go z pochwy. Dobycie i wymierzenie nim w strażnika było w jego wykonaniu jednym płynnym ruchem. Ten, czując zimny metal na krtani nawet nie drgnął, nie miał czasu zareagować. 'Spokój! Nie zabiję!' - warknął. Wszedł do domu gubernatorstwa. Nie było więcej straży. Szybko przeszedł przez korytarz i wpadł do gabinetu. Wciąż z kordelasem w ręku, gotowy odeprzeć atak, którego nie było. Gubernator podniósł się na jego widok, chciał chwycić cokolwiek by się bronić jednak nie zdążył. Pirat podbiegł do niego, przyłożył kordelas do szyi. Władca zamarł. Lewą ręką chwycił garłacz przygotowany wcześniej i wycelował w człowieka za biurkiem, który zaskoczony całym zajściem ni drgnął od początku całego zajścia. Czuł na szabli jak bije serce gubernatora, stal i tętnica szyjna doskonale to oddawały. Wiedział, że tylko od niego zależy jego życie. Mógł pociągnąć miecz, a ostrze bez trudu przeciełoby przewód którym płynie życiodajna posoka.
- Koje! Na statku, ale już! - warknął.
- Nie ma problemu - wydusił z siebie gubernator.
- Co? - zbity z tropu.
- Podpisz tylko tu. Tu. Ooooooho! I już załatione.
Wziął dokument od gubernatora i wciąż w szoku podążył do portu.
Znalazł odpowiedni statek, zaokrętował się. Przydzielona kajuta była trzyosobowa. W momencie, gdy leżał w swoim hamaku ze starych lin, wiedział, że może być tylko lepiej. Kto wie? Może tubylcom spodobał się śmiały atak na gubernatora i wyślą na niego wiadomości w butelkach i gdzieś się dostanie?
Wieczorem siadł przy dobrze mu znanym piwie w kompletnie mu nie znanej tawernie i zaczął rozmyślać, jak to często robił na Tortudze. Dziękował kupcom pirackim za ten napój w tym miejscu, jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego sprzedaje się go tu, w tak nielogicznym, tak absurdalnym miejscu? Tego wieczora roztaczał wizje, w których to on był kapitanem, miał własny statek. Nie teraz, ale może za jakiś czas... na pewno za jakiś czas.
Kolejny łyk, przybliżał go do momentu, w którym usiądzie na rei i będzie rozkoszował się uczuciem wiatru mocno bijącego go w twarz, na błękitnym morzu karaibskim, równie błękitnym jak oczy dziewczyny do której często będzie wracał myślami.
"Mam 18 wiosen, to niewiele, kto wie? Może los rzuci mnie na Botany Bay, odnajdę skarb i rzeczywiście sam sobie stanę się kapitanem? A Stefka, ajajaj jakaż to ona jest... - rozmarzył się - ale nie mogę tak o niej myśleć jest 10 pełni starsza, to nie przystoi nawet piratowi. Ahh, nie czas na marzenia o przyszłości, bo mi dziś ucieknie. - uśmiechnął się do siebie - Płyń, płyń jak najdalej Marco Polo"